wtorek, 1 października 2013

Muzyka i Kino


Ostatnimi czasy norweska scena muzyczna prawdopodobnie kojarzy się tylko z jednym:


Piosenka wzbudziła sensację na całym świecie, a w norweskim radiu co poranka odczytywane są wyniki wyświetleń z YT i puszcza się odgłosy prawdziwych lisów. Okazuje się też, że lisek z teledysku został zanimowany przez polskie studio, a więcej na ten temat można znaleźć w tym artykule.

Starsi czytelnicy, jak i ci zainteresowani tematem muzyki lub Norwegii będą jednak wiedzieć, że nie jest to pierwszy norweski zespół, który zrobił światową karierę. Do tej pory, za najpopularniejszy norweski zespół wszechczasów uchodzi A-ha.


Miłośnicy cięższych rytmów wskażą natychmiast, że Norwegia jest kolebką wielu zespołów metalowych i będą mieć oczywiście rację.

To, jak silnie ten typ muzyki wpisał się w norweską kulturę, pokazuje Festival Inferno, odbywający się co roku w Oslo - w Wielkanoc. Oprócz słodkich kurczaczków i kolorowych pisanek, w święta, w stolicy tego kraju obejrzeć można też hordy długowłosych melomanów w koszulkach z nazwami ich ulubionych zespołów. Lista zespołów biorących udział w festiwalu jest imponująca.


Norweska scena muzyczna ma więcej do zaoferowania, niż tylko pop i metal. Kaizers Orchestra, mimo iż funkcjonują aktywnie już od około dziesięciu lat, dopiero teraz zaczęli zyskiwać na ogólnoeuropejskiej popularności. Zespół kilkakrotnie odwiedził Niemcy, wizytował Austrię, Danię i wiele innych krajów, a ja życzę im jak najlepiej, bo ich muzyka ma w sobie TO COŚ:


Co ciekawe, rzadko kiedy da się takie dźwięki usłyszeć na większych spędach, jak imprezy firmowe, czy festyny miejskie. Tam, jak i w bardziej tradycyjnych radiach, króluje norweska odmiana country. (Na jednej z imprez służbowych grano utwory Pink Floyd w stylu country i to nie było dobre.)


Przyjemna ta piosenka traktuje o Harrym, który pracował w fabryce, oszalał, umarł i nikt nie wie, gdzie jest zakopany, ba, nikt o jego śmierci nie wie. Ot, piosenka do kotleta;)

Ach! Zapomniałabym o pewnym uroczym chłopcu rosyjskiego pochodzenia. Aleksander Rybak zdobył serca wszystkich Norwegów wygrywając Eurovizję w 2009 roku (a cała Skandynawia podchodzi do tego konkursu ze śmiertelną powagą).



A co z filmami? Hmm... Norweskie filmy są... nietypowe. Na przykład ten film reklamowany był w Polsce jako czarna komedia, a nawet "antydepresyjna komedia zza kręgu polarnego".


Nie wiem, czy autor tych haseł promocyjnych spotkał się kiedykolwiek w życiu z depresją, nie wiem, czy w ogóle miał kiedyś gorszy dzień, albo czy w ogóle ten film obejrzał. Był to jeden z bardziej smutnych i wiejących beznadzieją obrazów, jakie miałam okazję obejrzeć. Opis dystrybutora to zadziwiający zlepek bezczelnych kłamst i pobożnych życzeń:

"Białe szaleństwo" to zwariowana komedia w stylu najlepszych filmów Jima Jarmuscha i Akiego Kaurismakiego. Opowieść o podróży za Krąg Polarny w kierunku jaśniejszej strony życia.
Trzydziestoletni Jomar przechodzi trudny okres w życiu. Dużo pije, dużo pali i mało pracuje. A wszystko dlatego, że rzuciła go dziewczyna dla najlepszego przyjaciela. W dodatku Jomar dowiaduje się pewnego dnia, że mieszka ona na dalekiej północy... z dzieckiem, którego być może jest ojcem.
Wsiada więc na śnieżny skuter, bierze w drogę pięć litrów spirytusu i rusza w podróż. Ma do przejechania ponad 1000 kilometrów, a po drodze do pokonania śnieżne zaspy oraz przykryte śniegiem lasy. Pośród tego śniegu Jomar spotka takich jak on dziwaków, którzy pomogą mu utrzymać trudny kurs ku jasnej stronie życia.

W rzeczywistości faktycznie oglądamy podróż bohatera na północ, ale nie jest nam ani odrobinę do śmiechu, kiedy patrzymy jak zmaga się z problemem alkoholowym, jak płonie mu tymczasowe schronienie, a przypadkowo poznany szaman popełnia samobójstwo. Film ma też polski akcent - jedną z postaci Polacy nauczyli jak wchłaniać spirytus, kiedy jest go mało - poprzez zadrapanie skóry głowy i przyklejenie tamże nasączonego alkoholem tamponu. Nie jest to film do którego będę wracać ;)

Na szczęście następna produkcja, z którą się zapoznałam była już o wiele bardziej interesująca. Troll Hunter, bo o nim mowa, opowiada o grupie przyjaciół, którzy chcą zbadać kwestię zabójczych niedźwiedzi, grasujących po terenie Norwegii.


Tak, tu też występuje polski akcent - w końcu Polacy są najliczniejszą grupą imigrantów, musiało się to jakoś odbić w kinematografii ;) Spoilers!



Ci przyjemni panowie dostarczają niedźwiedzie do norweskich lasów, by władze mogły zatuszować tożsamość prawdziwych zabójców. Polak potrafi ;)

Z filmu dowiadujemy się, że do tej pory trolle były trzymane w ryzach za pomocą przewodów wysokiego napięcia - taki gigantyczny, ogólnokrajowy pastuch elekktryczny. Wiąże się to z moją ulubioną, mistrzowską wręcz sceną:


Ten mężczyzna to prawdziwy, rzeczywisty premier Norwegii, Jens Stoltenberg. Tak, naprawdę mówi o Trollu. Nie, nie grał w tym filmie, to naprawdę jest wycinek z wiadomości. Jak to? No cóż... mówił o tym Trollu :D Jedyne, co musieli zrobić spece od CGI to dokleić zszokowanego gościa obok.

Polacy pojawiają się nawet w bajkach dla dzieci (Blogger nie chciał wstawić ładnego okna, więc trzeba kliknąc link, jak zwierzę):

http://youtu.be/LrDUzB-ixsQ?t=30s

W zasadzie mogę podać jeszcze całkiem sporo przykładów norweskich produkcji, z którymi warto się z tych, lub innych powodów zaznajomić. Ale to już temat na następną notkę ;)



czwartek, 2 maja 2013

Drogi



Jak mawiał pewien hobbit, drogi są niebezpieczne. Kuszą samą swoją obecnością i prowadzą do nieprzewidzianych miejsc. Myślę, że hobbici mieszkają w Norwegii. Tutejsze drogi potrafią dostarczyć wielu emocji. Niektóre są piękne, inne straszne, a spora część jest piękna i straszna równocześnie.

Taka właśnie jest Norweska Droga Atlantycka. Jej długość to trochę ponad osiem kilometrów. Znajduje się pomiędzy Ålesund a Kristiansund. Podtrzymują ją dziesiątki małych wysepek. Jej piękno jest niezaprzeczalne - daje niesamowity widok na ocean, a i sama jest ślicznie wkomponowana w scenerię. Potrafi też nastraszyć - w pewnym momencie ma się nieodpartą pewność, że most urywa się w połowie, a my zaraz runiemy do morza. Wrażenie niestabilności pogłębia charakterystyczny przechył tej drogi, a rozbijające się o nią burzliwe bałwany pobudzają produkcję adrenaliny w żyłach kierowców. Mimo to, tłumy turystów walą tu drzwiami i oknami (samochodami i motorami) by przeżyć to na własnej skórze. Na całej długości trasy utworzono cztery punkty widokowe, z którymi można zapoznać się pod  tym linkiem.

Copyright Jorgen Eide. Więcej zdjęć i informacji na http://www.visitmolde.com/en/Product/?TLp=32362&The-Atlantic-Road=  i http://www.theatlanticroad.com/gallery.asp

Nie mogę tu nie wspomnieć o najsłynniejszej norweskiej drodze, czyli Trollstigen - Drabinie Trolli. Nachylenie tej diabelskiej serpentyny wynosi 9%, a zakrętów jest aż jedenaście - zdaniem mojego żołądka o jedenaście za dużo. Szczerze mówiąc, mój błędnik reaguje już na widok tej panoramy. Droga ta jest w zasadzie esencją wszystkich innych. Jest stromo, są zakręty, góry i przepaść, jak zwykle brak poboczy, a do tego czynna jest tylko przez pół roku, od końca maja do pierwszych śniegów.

Photo: Jarle Wæhler, copyright www.nasjonaleturistveger.no
Czasem odnoszę wrażenie,  że tutejsi drogowcy mają specyficzne poczucie humoru. Bardzo często zdarza się, że przedzieramy się przez fragment pełen ograniczeń prędkości, po którym wreszcie widzimy upragniony znak - można jechać 80km\h! Po przekroczeniu znaku typowo trafiamy na zakręt śmierci, jednoosobowy mostek lub inny element krajobrazu, który znów zmusza nas do wleczenia się czterdziestką. Ale hej, zgodnie z prawem można pędzić...!

To samo ze zwężeniami. Jedzie sobie człowiek w miarę spokojnie, z jednej strony ściana kamienia, z drugiej przepaść, po czym mija znak zwężenia drogi. No trudno, myślimy, może się zaraz skończy. Mijany znak zniesienia prędkości wywołuje w nas jednak jak najgorsze przeczucia i słusznie, bo tuż za nim droga zwęża się JESZCZE bardziej, choć wydawało się to niemożliwym. Z zasady, w większości miejsc nie ma linii wyznaczającej środek - BO PO CO.
Zwężenie po zwężeniu.
 
A w ruchomych obrazkach wygląda to tak. Konia-zrzędę temu, kto to pokona jadąc 80km\h i wyjdzie z tego bez zniszczeń...


Na tym jednak możliwości się nie wyczerpują. Kiedy myślisz, że przewidziałeś już wszystkie niespodzianki, które zesłała ci natura i budowniczy, okazuje się, że zapomniałeś o czymś bardzo oczywistym.

Wiatr.

Tuż pod nosem mam most, na którym co roku dochodzi do wypadków. Wystarczy, że akurat wieje mocniej niż zwykle (a u nas "zwykle" to ok 10 m\s), a na most wjedzie lekki samochód elektryczny albo coś o dużej powierzchni bocznej - jak przyczepa campingowa. Potem czytamy w gazetach "wiatr zepchnął pojazd na przeciwny pas ruchu powodując zderzenie czołowe". Raz próbowałam przekroczyć ten most rowerem, bo akurat była ładna pogoda, słonko świeciło, a na Karmøy są prześliczne trasy. Nigdy więcej. Ostatnio tak zjadliwej wichury doświadczyłam lata temu na Nordkappie.

Copyright  http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Karmsund_Bridge_from_Norheimsv%C3%A5gen.jpg

Oczywiście, to jeszcze nie wszystko, bo na koniec zostawiłam królową wszystkich przeszkód - zimę. Wiecie jak wygląda droga krajowa zimą? Nie wygląda. Poniższe zdjecie zrobiłam własną ręką, kiedy wracałam od przyjaciółki z Jondalen. To, że tę trasę przeżyłam, to cud. Wypadłam z toru dwa razy, raz jadąc czterdziestką i wchodząc w łuczek - samochód zawirował i przywalił hakiem w barierkę po drugiej stronie, za którą była, oczywiście, przepaść. Za drugim razem z podobną prędkością mijałam się na zakręcie z ciężarówką - nie wiem, czy zepchnął mnie pęd powietrza, czy znów zadziałał lód, ale przetarłam bokiem po barierce tak, że cud, że zgnieciona blacha mi nie przebiła opony. Wszystko to w ślimaczym tempie i w zimowych oponach z kolcami. Następnym razem chyba założę łańcuchy.


Plusy są takie, że kiedy zawieja na moment ucicha i wychodzi słońce, mamy okazje podziwiać niesamowicie piękne widoki. Jak ten, który wykorzystałam w tle tego bloga, ustrzelony gdzieś na drodze E134.


Jak już wspomniałam, część dróg jest zamykana zimą. Na szczęście bardzo prężnie funkcjonuje tu zarząd dróg, czyli Statens Vegvesen . Na bieżąco można sprawdzić stan każdej drogi, podają też informacje o wypadkach, naprawach, korkach - wszystkim, co użyteczne. Jeśli akurat jest się w drodze i chce się sprawdzić, czy da się już skorzystać z letniego skrótu, można do nich po prostu zadzwonić.

Część tras, zwłaszcza tych szerszych i zadbanych, jest płatnych. Opłat należy dokonać w specjalnych bramkach - jeśli akurat jakieś stoją - lub na stacjach benzynowych. Od tej opłaty nie da się uciec - jeśli ją zlekceważymy, po powrocie do Polski otrzymamy rachunek pocztą. Na szczęście na ogół nie są wysokie.

Łatwo jest zapamiętać ograniczenia prędkości - są tylko dwa. 50 km\h w mieście i 80 km\h za miastem. Lepiej się do nich stosować, bo o wysokości mandatów krążą legendy. Przekroczenie prędkości o 25 km\h może się skończyć mandatem o wysokości prawie ośmiu tysięcy koron (ok czterech tysięcy złotych). Tutaj znajdziecie dokładny wykaz cen .

Nie dajcie się jednak odstraszyć - jeśli tylko będziecie przestrzegać prawa i zasad zdrowego rozsądku, czeka was niesamowita wycieczka, którą zapamiętacie do końca życia. Z tych lub innych przyczyn ;)

piątek, 26 kwietnia 2013

Język norweski? To skomplikowane.

Norwegia jest bardzo zróżnicowanym krajem pod wieloma względami. Ma aż trzy języki urzędowe i niezliczoną ilość lokalnych dialektów. Dialekty są tym, co najbardziej utrudnia naukę tego dość prostego języka. Dumny i blady, gdy podczas kursu zaczynasz rozumieć ludzi z taśm i swojego nauczyciela, idziesz przeprowadzić swoją pierwszą konwersację w sklepie... i okazuje się, że nie rozumiesz NIC, bo dialekt, bo inna wymowa, bo zupełnie inne słowa. Po dłuższym treningu zaczyna się wyłapywać pewien schemat ułatwiający odgadywanie słów używanych przez ludzi wśród których mieszkasz - ale co z tego, skoro przenosząc się na drugi koniec kraju musisz uczyć się od nowa.

Ile jest dialektów? Tyle co miast i wiosek - i jeszcze troszeczkę, bo miasta takie jak Haugesund (wielkości Świnoujścia) mogą ich mieć kilka. Zdarza się - rzadko bo rzadko, ale jednak - że dwóch Norwegów musi komunikować się między sobą po angielsku. Na szczęście angielski znają tu wszyscy. Na poniższym wideo możecie posłuchać różnic w intonacji.


A na tym odmiennego słownictwa. Piosenka składa się tylko z jednej zwrotki, powtarzanej we wciąż nowych dialektach:

Nie tylko odmienne słownictwo potrafi zasiać zamęt. Mój przyjaciel z Kongsberga próbował pewnego razu skomunikować się z siostrą mieszkającą na północy kraju. Zadzwonił, a telefon odebrał jej mąż. Dialog wyglądał mniej więcej tak:

- Cześć, chciałbym rozmawiać z siostrą.
- *z głębokim smutkiem" - przykro mi, ale to niemożliwe...
- Co się stało? Miała wypadek? Choruje?
-*z jeszcze głębszym smutkiem" - nie, poszła do sklepu...

Głęboki smutek w głosie to po prostu jedna z cech charakterystycznych dialektu tamtego miesjca. Inne potrafią brzmieć nieco hindusko, jeszcze inne gardłowo, melodyjnie lub skrzekliwie. Mieszkańcy Haugesund twierdzą, że ich dialekt jest najseksowniejszym w całej Norwegii, i że wyrywają na niego mieszkańców Stolycy. W moich uszach brzmi raczej dziecinnie - spróbujcie powiedzieć "ciepe ciokolade i cina"* nie brzmiąc jak szalona babcia ciumciająca do oseska.

*kjøpe sjokolade i Kina = kupić czekoladę w Chinach

Jak wspomniałam powyżej, Norwegia uznaje aż trzy języki urzędowe: Bokmål, Nynorsk i Samisk. Bokmål jest najbardziej popularnym językiem i jedynym, którego możemy nauczyć się na kursach dla emigrantów. Jest to język, który można nazwać "naturalnym" - gdyby nie interwencja rządu, tylko on byłby "wspólną mową" tego kraju. Jego kształt jest ściśle związany z burzliwą histrorią Norwegii. Choć teraz jest ona jednym z najbogatszych krajów świata, nie było tak zawsze. W zasadzie poprzednia Złota Era skończyła się w trzynastym wieku, a następujace po niej pasmo nieszczęść trwało aż do wieku dwudziestego. W 1349 roku zaraza wybiła połowę populacji. Zdziesiątkowany naród był zbyt słaby, by  móc sobie radzić samodzielnie. Stworzono więc Unię Kalmarską łączącą trzy skandynawskie narody, tym bardziej naturalną, że z powodu praw sukcesji Dania i Norwegia miały wspólnego króla. Ponieważ w tym czasie Dania miała większą populację niż Norwegia i Szwecja razem wzięte, stamtąd zarządzano unią, co wywarło głęboki wpływ na kształt relacji pomiędzy skandynawskimi krajami. Dwór i lwia część urzędników posługiwała się głównie duńskim. Wpływy duńskiego wzrosły jeszcze bardziej po 1520 roku, kiedy to Szwecja wzmocniła się na tyle, by zawalczyć o niezależność. Norwegia jednak wciąż była słabym, kiepsko zaludnionym rolniczym krajem z ogromnym pechem. Kiedy w 1537 próbowała się bronić przed narzuconą przez Danię reformacją, opór został bez większego wysiłku stłamszony, wszystkie skarby kościoła wywiezione do Danii, a ziemie kościelne przeszły na duńską własność. W tym czasie też zaczęto nauczać w norweskich szkołach wyłącznie duńskiego języka. W szesnastym wieku w całej Norwegii mieszkało tylko 150 tysięcy osób. Az do początku dziewiętnastego wieku Norwegia musiała oddawać dwie trzecie narodowego dochodu Danii. Dopiero w 1814 ten wyniszczony kraj odbiła sobie Szwecja, zgadzając się na stworzenie norweskiej Konstytucji. Na niepodległość Norwegia musiała czekać jeszcze niemal sto lat, aż do 1905 roku. Straszliwy pech nie dał jednak o sobie zapomnieć - pozwolił cieszyć się wolnością tylko czterdzieści lat - do momentu, w którym naziści postanowili wcielić w życie plan podboju świata. Na poniższym wideo historia Świata z punktu widzenia Norwegii:


Jak można się spodziewać po tylu stuleciach ucisku język, którym posługiwała się rdzenna ludność niewiele przypominał język wikingów. Tak właśnie powstał Bokmål - skrzyżowanie starych dialektów z silnymi wpływami duńskiego.  Centrum Bokmålu to Oslo - dlatego też mieszkańcy zachodniego wybrzeża twierdzą, że Oslo to nie Norwegia. Odmawiają posługiwania się tym językiem, uzywając w zamian lokalnych dialektów. Korzystają z niego tylko, kiedy jadą do Danii, po czym oburzają się na duńczyków, gdy ci ich nie rozumieja - twierdząc, że robią im to na złość. "Przecież mówimy do nich po duńsku!"

Po wojnie rząd norweski postanowił wrócić do korzeni - pozbyć się tych irytujących duńskich wpływów i wprowadzić do użytku prawdziwie norweski język. Do tego celu użyto Nynorsk, który został sztucznie stworzony w dziewiętnastym wieku przez językoznawcę i poetę Ivara Aasena.

Jak się tworzy nowy język? Ivar jeździł po całym kraju wsłuchując się w przerozne dialekty. Twierdził, że mają one wspólną bazę, która jest jednak odmienna w swej istocie od podstawowych zasad duńskiego, i gdyby wydestylować zasady wspólne dla wszystkich dialektów, otrzymało by się język perfekcyjnie norweski.

Nynorsk jest jednak o wiele mniej intuicyjnym językiem niż Bokmål i mimo, że dzieci uczą się go w szkołach, na codzień posługuje się nim tylko około dwunastu procent całej populacji. Największą popularnością cieszył się w latach czterdziestych dwudziestego wieku, kiedy po zakończeniu drugiej wojny duch patriotyzmu najsilniej płonął w narodzie.

W trzecim języku urzędowym, Samisk, nie znajdziemy żadnych podobieństw do dwóch poprzednio wymienionych. Nie należy on nawet do tego samego drzewa językowego - a najbliższych krewnych posiada dopiero w Finlandii. Samisk to tak naprawdę nawet nie jest jeden język - tylko nazwa zbiorcza różnych dialektów, którymi posługują się Sami. Możecie ich znać jako Lapończyków, ale podobnie jak w przypadku Eskimosów, nazwa ta jest dla nich obraźliwa. Mimo iż Sami żyli na dalekiej północy od wieków, nie byli akceptowani przez norweskie społeczeństwo - delikatnie mówiąc. Długie wieki ignorowani, zostali w dziewiętnastym wieku poddani nieudanym próbom przymusowej norwegizacji. Dopiero w 1990 roku uznano wreszcie oficjalnie ich prawo do pielęgnowania własnego języka i kultury, utworzyli nawet swój własny parlament.

A tak z norweskim radzą sobie obcokrajowcy :



czwartek, 25 kwietnia 2013

Karmøy - Kolebka Wikingów.

Istnieją trzy metody, aby dostać się na Karmøy. Można przylecieć samolotem, przekroczyć most, lub przypłynąć łódką. Niezależnie od wybranej metody, nie daje się nie zauważyć, że wkraczamy na teren, którego charakter definiują wydarzenia minionych wieków. Po przekroczeniu mostu widzimy sylwetkę pierwszego kościoła i Skamieniałych Panien. Na lotnisku zaś witają nas rysunki przedstawiające wikingów, Sleipnira i Jormungadna, oraz wiele obiecujący napis: The homeland of the Viking Kings. Historia tej podłużnej wyspy sięga jednak dużo głębiej, aż do epoki kamienia łupanego.

Cała Karmøy usiana jest dobrze zachowanymi reliktami historycznymi. Plotka głosi, że rolnicy doskonale zdają sobie sprawę z drzemiących pod ich ziemią skarbów, ale nie informują o nich nikogo, gdyż musieliby z własnej kieszeni opłacić wykopaliska. Faktem jest, że to właśnie tu znaleziono fantastycznie zakonserwowane drakkary, na podstawie których lokalny zapaleniec zbudował w pełni funkcjonalną replikę:


Więcej o projekcie: http://den.vikingkings.com

Co działo się tu w odległych czasach kamienia, brązu i żelaza, możemy jedynie próbować odgadnąć na podstawie wykopanych szczątków. Naprawdę ciekawie zaczyna się jednak robić około siódmego wieku naszej ery, kiedy Półwysep Skandynawski podzielony był na kilkanaście - jeśli nie kilkadziesiąt - małych królestw. Jedyne źródła, które opisują tamten okres spisane zostały dopiero w trzynastym wieku, są więc mocno wypaczone i na wskroś przesączone mistycyzmem. Pokazują jasno, że już wtedy Karmøy było istotne strategicznie - doszło tu między innymi do bitwy dwóch legendarnych władców - Augvalda Najeźdźcy i Ferkinga Obrońcy. Ich starciu poświęcone są aż trzy różne sagi. 

Czasy końca udzielnych książąt zbliżały się jednak szybkim krokiem. Harald Pięknowłosy był właśnie takim  władcą. Według legendy zakochał się w pięknej, lecz dumnej dziewczynie. Gdy uderzył w konkury, wyśmiała go mówiąc, że nie będzie godny jej ręki, dopóki nie rzuci jej do stóp zjednoczonego królestwa. Harald, zamiast obrazić się i skierować uczucia ku innej, wziął sobie jej słowa do serca. Zaczął gromadzić armię i podbijać sąsiednie ziemie, aż wreszcie doszło do bitwy pod Hafrsfjord - bitwy, która zadecydowała o zjednoczeniu kraju i utworzeniu Królestwa Norwegii. Bitwę tę upamiętnia monument postawiony u wybrzeży Stavanger, przedstawiający trzy miecze - Sverd i Fjell.


Harald miał co najmniej sześć żon i co najmniej dwudziestu synów, w związku z czym spora ilość rdzennej ludności może odszukać w swoich genach  ślady po pierwszym królu.

Dlaczego jednak ze wszystkich możliwych miejsc akurat Karmøy przypadła rola kolebki wikingów i zalążka Norwegii? Jedna z wersji opowiada o statku pełnym wycieńczonych wojów, którzy od wielu dni nie mogli znaleźć źródła słodkiej wody. Kiedy odkryli je w pobliżu Avaldsnes, uznali je za znak od bogów i założyli tam swoją osadę.

Druga wersja, bardziej przyziemna, zwraca uwagę na to, że z powodu prądów morskich i paskudnych podwodnych skał było bardzo łatwo kontrolować tamtejszą cieśninę - a kto ma kontrolę ten ma władzę. Cieśninę, którą według legend codziennie pokonuje Thor, by odwiedzić Yggdrasila, drzewo życia.

Co jednak robi chrześcijański kościół wśród pogańskich wikingów? Postawił go tam prawnuk Haralda Pięknowłosego, Olaf Tryggvason, człowiek, który schrystianizował Norwegię.


Nie był to jednak ten sam budynek, który możemy podziwiać dzisiaj. Ten został zbudowany w wiele lat po śmierci Olafa, a budowa trwała siedemdziesiąt lat. Co ciekawe, cała bryła kościoła pokryta jest runami, mającymi uczynić budynek niezniszczalnym. Biorąc pod uwagę, że budowę zaczęto w 1250 roku, a budynek nie wygląda na tknięty zębem czasu, zaklęcia działają bez zarzutu.


Wikingowie wciąż oddziałują na wyobraźnię ludzi i są magnesem na turystów. Zbudowano tu więc muzeum poświęcone kolebce Norwegii i skansen pełen wikińskich budowli. Muzeum, choć niewielkie, jest bardzo dobrze przygotowane, a każdy eksponat został opisany co najmniej dwoma językami. Latem w skansenie odbywa się festiwal wikingów, podczas których ludzie przebierają się w historyczne stroje i oddają rozrywkom tamtych czasów, takim jak choćby strzelanie z łuku.

Dokładnie naprzeciw Avaldsnes leży Visnes, które często znika w cieniu swojego sławniejszego sąsiada. Ma jednak przecież swoje smaczki i niespodzianki, choć może nie tak spektakularne jak kolebka pierwszych królów. W 1865 odkryto tu złoża miedzi i założono kopalnię. Była to największa kopalnia miedzi w całej Norwegii, dostarczająca surowca całej Europie. Stąd pochodził materiał, z którego wykonano Statuę Wolności. Jej mniejsza kopia stoi tuż obok muzeum górnictwa.


Teren dokoła dziś nieczynnej kopalni jest przepiękny. Las jest aż granatowy od jagód, tu i ówdzie można zobaczyć resztki dawnych budynków - czasem zupełnie nieźle zachowane. A widoki na morze zawierają dech w piersiach.


Mimo, że wyspa jest stosunkowo mała - tylko trochę ponad dwieście kilometrów kwadratowych - ludzie ją zamieszkujący porozumiewają się za pomocą kilku różnych dialektów. Mimo, iż jest na niej tylko kilka osad - każda z nich ma wyraźnie odrębny charakter.

Skudeneshavn znajduje się dokładnie na drugim końcu wyspy, na jej południowym skrawku. Jest mekką miłośników łódek, jachtów i motorówek, co roku odbywa się tam festiwal marynistyczny, który przyciąga rzesze zapaleńców. Maleńka mieścina wtedy pęka w szwach. Jak małe jest to miejsce? Cóż, można wspomnieć, że mieszka tu tylko pięć tysięcy osób (a podczas festiwalu przybywa trzydzieści pięć tysięcy gości i 600 łódek). Można zauważyć, że mieszkańcy mają do dyspozycji tylko jedną restaurację. Myślę, że jednak najlepiej charakter Skudeneshavn oddaje fakt, że to właśnie tutaj znajduje się najmniejsza na świecie kawiarnia.


W mikroskopijnym pomieszczeniu zmieści się tylko jeden kupujący, który zresztą natychmiast musi wyjść, by umożliwić zakup napoju następnemu w kolejce.

Wąskie uliczki są niesamowicie urokliwe. Część domów dumnie prezentuje marynistyczne ozdoby - a to stary galion przyczepiony do głazu w ogrodzie, a to elementy wyposażenia mostku przystrajające drzwi.


Niektóre z urokliwych uliczek, tak wąskich, że samochód otarłby sobie oba lusterka, prowadzą do parku. W parku tym zaś znaleźć można kolejną ciekawostkę - jeśli tylko wie się, gdzie szukać. Chodzi o tajemniczy kamień, którego skład chemiczny ma się nijak do skał, które spotkać można w okolicy. Legenda głosi, że jest to meteoryt, który spadł na ziemię z księżyca - stąd też jego oficjalna nazwa - "księżycowy kamień". Najnowsza teoria wysunięta przez naukowców mówi jednak o lodowcu, który przesuwając się przeniósł głaz ze sobą z jakiegoś odległego miejsca. Głaz zgodnie z przysłowiem milczy, a my możemy sobie wybrać teorię, która podoba nam się bardziej.


I taka właśnie jest Karmøy - pełna legend, które czyhają za każdym głazem i drzewem.  Jak choćby legenda o Pannach z Kamienia, o których wspomniałam na początku tego przydługiego postu. Ponoć jeden z władców wikińskich podróżując statkiem zobaczył piękne panny stojące na brzegu. Złożył im nieprzyzwoitą propozycję, lecz one z przyzwoitości odmówiły. Oburzył się jarl i rzucił na nie klątwę - zamieniły się w kamień. Jednak złe czyny nie uchodzą nikomu na sucho - jego statek rozbił się o te właśnie skały. Do dziś można je oglądać podczas przekraczania jedynego mostu prowadzącego na wyspę.

Część zdjęć udostępnił mój gość i przyjaciel - resztę jego fotografii znajdziecie tutaj: http://zle-misie-sni.flog.pl/

środa, 24 kwietnia 2013

Reaktywacja

Pewnego dnia wyjechałam do Norwegii. Pewnego dnia okoliczności zmusiły mnie do powrotu do kraju. Rok temu przyjechałam tu znowu. Tym razem na dobre (tfu tfu i pukanie w niemalowane drewno).

Poniższe posty zostały napisane podczas pierwszego pobytu, kiedy byłam jeszcze mocno nieopierzoną emigrantką. Garść najciekawszych podróży, które miałam możliwość wtedy odbyć. Teraz, kiedy znów stoję twardo na własnych nogach, zaczynam planować kolejne.

Stay tuned :)

El Ferrol

26 grudnia 2007

Tym razem informację o wyjeździe dostałam stosunkowo szybko – o 15:30, zaledwie pół godziny przed wyjściem z pracy, ale aż trzynaście godzin zanim ruszyłam z kopyta spod domu. Tego samego wieczoru z Radkiem zorganizowaliśmy małą kolację (czyt. popijawę) świąteczno noworoczno pożegnalną dla naszych najbliższych znajomych i przyjaciół. Radek poczęstował wszystkich przepyszną cytrynówką własnej roboty, każdy z gości też przyniósł jakąś procentową ciekawostkę, tak więc około północy wstałam chwiejnym krokiem od stołu, mając w pamięci ten drobny fakt, że przecież za cztery godziny wyjeżdżam.

Wybiła czwarta dwadzieścia i tak rozpoczął się bieg po zdrowie. Z wizgiem opon taksówki wyhamowałam przed lotniskiem Oslo Torp na dwadzieścia minut przed odlotem samolotu ( być może pewien wpływ miało pewne opóźnienie związane z rozpaczliwą potrzebą mojego ciała, domagającego się opróżnienia żołądka do przydrożnego rowu – pamiętajcie, nie mieszajcie cytrynówki, wina, absyntu i ziołowych likierów – był to jednakże wpływ nieznaczny, zapewniam…), po czym okazało się, że pośpiechu nie ma, albowiem lot opóźnionym jest. W Kopenhadze na przebiegnięcie od jednej maszyny latającej do drugiej miałam w związku z tym również dwadzieścia minut, rekordy zaś biła przesiadka w Barcelonie. W pełnym pędzie dopadłam okienka chek-inu, z włosem rozwianym, wzrokiem dzikim, suknią plugawą… pięć minut do odlotu… by uzyskać informację, że boarding się właściwie nawet nie rozpoczął.

W A Corunie dowiedziałam się, że mojego bagażu nie ma. Nie ma i nie wiadomo właściwie gdzie przepadł, bo przecież tyle lotnisk było po drodze, ale jak tylko się znajdzie, to dadzą mi znać, najpewniej już po południu. Cóż..
Prosto z lotniska pojechałam na statek, gdzie biedny Zbyszek męczył się z Ecdisem, ucieszył się bardzo z części, popatrzyłam mu trochę na ręce, potem pogadaliśmy jeszcze z załogą, po czym wróciliśmy do hotelu. Poczułam się jak w niebie… Dwie godziny spędzone w wannie z książką, plus piętnaście stopni za oknem, czyli dla każdego, kto spędził pół roku w Norwegii tropiki - raj.

Następnego dnia obudziłam się ok jedenastej i postanowiłam od razu ruszyć na zwiedzanie miasteczka. El Ferrol jest przepięknym małym portowym miastem z wielką duszą…Wysokie temperatury nie przeszkadzają mieszkańcom świętować Bożego Narodzenia, choć robią to w typowo hiszpański sposób – tydzień przed Wigilią zaczyna się fiesta, która trwa aż do Nowego Roku. Każdego wieczoru organizowane są koncerty, pokazy ulicznych artystów, happeningi i zabawa do białego rana.

Centrum miasta to cztery długie równoległe ulice, wraz z łączącymi je przecznicami rojące się od małych knajpek, sklepików i kafeterii. Ulice zaczynały się akurat przy moim hotelu, a kończyły w marinie, pełnej małych jachtów i żaglówek, przytulonych do siebie przy pomostach tak, że na żadną nową jednostkę nie znalazło już by się miejsce. Obejrzałam dokładnie targ rybny, na którym roiło się od wszelakich, wciąż jeszcze żywych i ruchomych owoców morza, a niektóre z nich pierwszy raz widziałam na oczy. Rozsłoneczniona marina była dla mnie błogosławieństwem samym w sobie, możliwość przycupnięcia na ławeczce pod palmą, z widokiem na morze i niebo, konkurujące między sobą o intensywność błękitu… Spędziłam tam dobrą godzinę, po prostu ciesząc zmysły.

Wieczorem udałam się na fiestę, trafiłam na ostatni koncert rodzimego zespołu, który po trzydziestu latach opuszczał scenę… W szczytowym momencie na scenie grało równocześnie aż 14 artystów na przeróżnych instrumentach, w tym słynnych, galicyjskich dudach. Trunki lały się obficie, jedzenie leżało na stołach, dostępne dla wszystkich, bezpłatne… Niestety, następnego dnia musiałam już wyjeżdżać, a muszę przyznać, że dawno nigdzie nie czułam się tak zrelaksowana, spokojna i poukładana jak tam…
Cóż mogę dodać więcej? Może tylko to, że o mały włos przez własną głupotę nie pozbawiłam się bagaży w Berlinie. A może to, ze te zgubione hiszpańskie jeszcze do mnie nie dotarły, ale może pojawią się przed nowym rokiem. Kto to wie.

https://picasaweb.google.com/gayaruthiel/ElFerrol

Rzym

6 grudnia 2007

Kiedy z kumplami z pracy wpadliśmy na pomysł weekendowego wypadu do Rzymu, wszystko brzmiało tak pięknie… Wyruszymy czwartkowej nocy po pracy, w piątek będziemy na miejscu, w niedzielę wieczorem wrócimy. Cały weekend nasz! Niestety, kiedy kupiliśmy bilety, linie lotnicze przesunęły nam godziny odlotów, i okazało się że w Rzymie spędzimy dokładnie dobę. Dwadzieścia cztery godziny na kolebkę kultury europejskiej. Bluźnierstwo…

Innego wyjścia jednak nie było, o umówionej godzinie zebraliśmy się, pojechaliśmy na lotnisko i ruszyliśmy w drogę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mieliśmy pięć godzin przerwy między lotami w Mediolanie, co dawało nam dwie godziny na zwiedzanie miasta. Szybkim marszem obejrzeliśmy najciekawsze zabytki, zjedliśmy pierwszą włoską pizzę, załapaliśmy się nawet na wystawę zdjęć National Geographic. Wróciliśmy na przystanek coby wrócić na lotnisko i tu mój pech do komunikacji miejskiej uaktywnił się kolejny raz: Autobus spóźnił się niemal godzinę. Szczęściem w nieszczęściu było, że samolot też był opóźniony, wszytko ładnie się zgrało, a ja byłam tylko o parę kroków bliżej do ostatecznego zawału serca (lub wrzodów na żołądku, niepotrzebne skreślić).

Wreszcie, późną nocą, dotarliśmy do Rzymu. Z samego rana ruszyliśmy na zwiedzanie. Ja wyszłam nieco wcześniej, mając poukładane w głowie dokładnie co chcę zobaczyć i w jakiej kolejności. Okazuje się, że obejście całego miasta w jeden dzień na piechotę jest możliwe. Tylko stopy następnego dnia zaczynają lekko uwierać, ale to już pomniejsza niedogodność.

Rzeczy które wywarły na mnie największe wrażenie? Koloseum. Dopiero będąc wewnątrz, dotykając murów, uświadomiłam sobie ogrom historii, który do mnie przemawia. Wzruszenie dosłownie zabrało mi głos, a nie jestem z tych, których łatwo wzruszyć. Będę musiała jeszcze kiedyś tam wrócić i obejrzeć sobie wszystko na spokojnie.

A potem poznałam uroki dwudziestoczterogodzinnej podróży ;]

https://picasaweb.google.com/gayaruthiel/RzymskieWakacje