wtorek, 1 października 2013

Muzyka i Kino


Ostatnimi czasy norweska scena muzyczna prawdopodobnie kojarzy się tylko z jednym:


Piosenka wzbudziła sensację na całym świecie, a w norweskim radiu co poranka odczytywane są wyniki wyświetleń z YT i puszcza się odgłosy prawdziwych lisów. Okazuje się też, że lisek z teledysku został zanimowany przez polskie studio, a więcej na ten temat można znaleźć w tym artykule.

Starsi czytelnicy, jak i ci zainteresowani tematem muzyki lub Norwegii będą jednak wiedzieć, że nie jest to pierwszy norweski zespół, który zrobił światową karierę. Do tej pory, za najpopularniejszy norweski zespół wszechczasów uchodzi A-ha.


Miłośnicy cięższych rytmów wskażą natychmiast, że Norwegia jest kolebką wielu zespołów metalowych i będą mieć oczywiście rację.

To, jak silnie ten typ muzyki wpisał się w norweską kulturę, pokazuje Festival Inferno, odbywający się co roku w Oslo - w Wielkanoc. Oprócz słodkich kurczaczków i kolorowych pisanek, w święta, w stolicy tego kraju obejrzeć można też hordy długowłosych melomanów w koszulkach z nazwami ich ulubionych zespołów. Lista zespołów biorących udział w festiwalu jest imponująca.


Norweska scena muzyczna ma więcej do zaoferowania, niż tylko pop i metal. Kaizers Orchestra, mimo iż funkcjonują aktywnie już od około dziesięciu lat, dopiero teraz zaczęli zyskiwać na ogólnoeuropejskiej popularności. Zespół kilkakrotnie odwiedził Niemcy, wizytował Austrię, Danię i wiele innych krajów, a ja życzę im jak najlepiej, bo ich muzyka ma w sobie TO COŚ:


Co ciekawe, rzadko kiedy da się takie dźwięki usłyszeć na większych spędach, jak imprezy firmowe, czy festyny miejskie. Tam, jak i w bardziej tradycyjnych radiach, króluje norweska odmiana country. (Na jednej z imprez służbowych grano utwory Pink Floyd w stylu country i to nie było dobre.)


Przyjemna ta piosenka traktuje o Harrym, który pracował w fabryce, oszalał, umarł i nikt nie wie, gdzie jest zakopany, ba, nikt o jego śmierci nie wie. Ot, piosenka do kotleta;)

Ach! Zapomniałabym o pewnym uroczym chłopcu rosyjskiego pochodzenia. Aleksander Rybak zdobył serca wszystkich Norwegów wygrywając Eurovizję w 2009 roku (a cała Skandynawia podchodzi do tego konkursu ze śmiertelną powagą).



A co z filmami? Hmm... Norweskie filmy są... nietypowe. Na przykład ten film reklamowany był w Polsce jako czarna komedia, a nawet "antydepresyjna komedia zza kręgu polarnego".


Nie wiem, czy autor tych haseł promocyjnych spotkał się kiedykolwiek w życiu z depresją, nie wiem, czy w ogóle miał kiedyś gorszy dzień, albo czy w ogóle ten film obejrzał. Był to jeden z bardziej smutnych i wiejących beznadzieją obrazów, jakie miałam okazję obejrzeć. Opis dystrybutora to zadziwiający zlepek bezczelnych kłamst i pobożnych życzeń:

"Białe szaleństwo" to zwariowana komedia w stylu najlepszych filmów Jima Jarmuscha i Akiego Kaurismakiego. Opowieść o podróży za Krąg Polarny w kierunku jaśniejszej strony życia.
Trzydziestoletni Jomar przechodzi trudny okres w życiu. Dużo pije, dużo pali i mało pracuje. A wszystko dlatego, że rzuciła go dziewczyna dla najlepszego przyjaciela. W dodatku Jomar dowiaduje się pewnego dnia, że mieszka ona na dalekiej północy... z dzieckiem, którego być może jest ojcem.
Wsiada więc na śnieżny skuter, bierze w drogę pięć litrów spirytusu i rusza w podróż. Ma do przejechania ponad 1000 kilometrów, a po drodze do pokonania śnieżne zaspy oraz przykryte śniegiem lasy. Pośród tego śniegu Jomar spotka takich jak on dziwaków, którzy pomogą mu utrzymać trudny kurs ku jasnej stronie życia.

W rzeczywistości faktycznie oglądamy podróż bohatera na północ, ale nie jest nam ani odrobinę do śmiechu, kiedy patrzymy jak zmaga się z problemem alkoholowym, jak płonie mu tymczasowe schronienie, a przypadkowo poznany szaman popełnia samobójstwo. Film ma też polski akcent - jedną z postaci Polacy nauczyli jak wchłaniać spirytus, kiedy jest go mało - poprzez zadrapanie skóry głowy i przyklejenie tamże nasączonego alkoholem tamponu. Nie jest to film do którego będę wracać ;)

Na szczęście następna produkcja, z którą się zapoznałam była już o wiele bardziej interesująca. Troll Hunter, bo o nim mowa, opowiada o grupie przyjaciół, którzy chcą zbadać kwestię zabójczych niedźwiedzi, grasujących po terenie Norwegii.


Tak, tu też występuje polski akcent - w końcu Polacy są najliczniejszą grupą imigrantów, musiało się to jakoś odbić w kinematografii ;) Spoilers!



Ci przyjemni panowie dostarczają niedźwiedzie do norweskich lasów, by władze mogły zatuszować tożsamość prawdziwych zabójców. Polak potrafi ;)

Z filmu dowiadujemy się, że do tej pory trolle były trzymane w ryzach za pomocą przewodów wysokiego napięcia - taki gigantyczny, ogólnokrajowy pastuch elekktryczny. Wiąże się to z moją ulubioną, mistrzowską wręcz sceną:


Ten mężczyzna to prawdziwy, rzeczywisty premier Norwegii, Jens Stoltenberg. Tak, naprawdę mówi o Trollu. Nie, nie grał w tym filmie, to naprawdę jest wycinek z wiadomości. Jak to? No cóż... mówił o tym Trollu :D Jedyne, co musieli zrobić spece od CGI to dokleić zszokowanego gościa obok.

Polacy pojawiają się nawet w bajkach dla dzieci (Blogger nie chciał wstawić ładnego okna, więc trzeba kliknąc link, jak zwierzę):

http://youtu.be/LrDUzB-ixsQ?t=30s

W zasadzie mogę podać jeszcze całkiem sporo przykładów norweskich produkcji, z którymi warto się z tych, lub innych powodów zaznajomić. Ale to już temat na następną notkę ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz