piątek, 26 kwietnia 2013

Język norweski? To skomplikowane.

Norwegia jest bardzo zróżnicowanym krajem pod wieloma względami. Ma aż trzy języki urzędowe i niezliczoną ilość lokalnych dialektów. Dialekty są tym, co najbardziej utrudnia naukę tego dość prostego języka. Dumny i blady, gdy podczas kursu zaczynasz rozumieć ludzi z taśm i swojego nauczyciela, idziesz przeprowadzić swoją pierwszą konwersację w sklepie... i okazuje się, że nie rozumiesz NIC, bo dialekt, bo inna wymowa, bo zupełnie inne słowa. Po dłuższym treningu zaczyna się wyłapywać pewien schemat ułatwiający odgadywanie słów używanych przez ludzi wśród których mieszkasz - ale co z tego, skoro przenosząc się na drugi koniec kraju musisz uczyć się od nowa.

Ile jest dialektów? Tyle co miast i wiosek - i jeszcze troszeczkę, bo miasta takie jak Haugesund (wielkości Świnoujścia) mogą ich mieć kilka. Zdarza się - rzadko bo rzadko, ale jednak - że dwóch Norwegów musi komunikować się między sobą po angielsku. Na szczęście angielski znają tu wszyscy. Na poniższym wideo możecie posłuchać różnic w intonacji.


A na tym odmiennego słownictwa. Piosenka składa się tylko z jednej zwrotki, powtarzanej we wciąż nowych dialektach:

Nie tylko odmienne słownictwo potrafi zasiać zamęt. Mój przyjaciel z Kongsberga próbował pewnego razu skomunikować się z siostrą mieszkającą na północy kraju. Zadzwonił, a telefon odebrał jej mąż. Dialog wyglądał mniej więcej tak:

- Cześć, chciałbym rozmawiać z siostrą.
- *z głębokim smutkiem" - przykro mi, ale to niemożliwe...
- Co się stało? Miała wypadek? Choruje?
-*z jeszcze głębszym smutkiem" - nie, poszła do sklepu...

Głęboki smutek w głosie to po prostu jedna z cech charakterystycznych dialektu tamtego miesjca. Inne potrafią brzmieć nieco hindusko, jeszcze inne gardłowo, melodyjnie lub skrzekliwie. Mieszkańcy Haugesund twierdzą, że ich dialekt jest najseksowniejszym w całej Norwegii, i że wyrywają na niego mieszkańców Stolycy. W moich uszach brzmi raczej dziecinnie - spróbujcie powiedzieć "ciepe ciokolade i cina"* nie brzmiąc jak szalona babcia ciumciająca do oseska.

*kjøpe sjokolade i Kina = kupić czekoladę w Chinach

Jak wspomniałam powyżej, Norwegia uznaje aż trzy języki urzędowe: Bokmål, Nynorsk i Samisk. Bokmål jest najbardziej popularnym językiem i jedynym, którego możemy nauczyć się na kursach dla emigrantów. Jest to język, który można nazwać "naturalnym" - gdyby nie interwencja rządu, tylko on byłby "wspólną mową" tego kraju. Jego kształt jest ściśle związany z burzliwą histrorią Norwegii. Choć teraz jest ona jednym z najbogatszych krajów świata, nie było tak zawsze. W zasadzie poprzednia Złota Era skończyła się w trzynastym wieku, a następujace po niej pasmo nieszczęść trwało aż do wieku dwudziestego. W 1349 roku zaraza wybiła połowę populacji. Zdziesiątkowany naród był zbyt słaby, by  móc sobie radzić samodzielnie. Stworzono więc Unię Kalmarską łączącą trzy skandynawskie narody, tym bardziej naturalną, że z powodu praw sukcesji Dania i Norwegia miały wspólnego króla. Ponieważ w tym czasie Dania miała większą populację niż Norwegia i Szwecja razem wzięte, stamtąd zarządzano unią, co wywarło głęboki wpływ na kształt relacji pomiędzy skandynawskimi krajami. Dwór i lwia część urzędników posługiwała się głównie duńskim. Wpływy duńskiego wzrosły jeszcze bardziej po 1520 roku, kiedy to Szwecja wzmocniła się na tyle, by zawalczyć o niezależność. Norwegia jednak wciąż była słabym, kiepsko zaludnionym rolniczym krajem z ogromnym pechem. Kiedy w 1537 próbowała się bronić przed narzuconą przez Danię reformacją, opór został bez większego wysiłku stłamszony, wszystkie skarby kościoła wywiezione do Danii, a ziemie kościelne przeszły na duńską własność. W tym czasie też zaczęto nauczać w norweskich szkołach wyłącznie duńskiego języka. W szesnastym wieku w całej Norwegii mieszkało tylko 150 tysięcy osób. Az do początku dziewiętnastego wieku Norwegia musiała oddawać dwie trzecie narodowego dochodu Danii. Dopiero w 1814 ten wyniszczony kraj odbiła sobie Szwecja, zgadzając się na stworzenie norweskiej Konstytucji. Na niepodległość Norwegia musiała czekać jeszcze niemal sto lat, aż do 1905 roku. Straszliwy pech nie dał jednak o sobie zapomnieć - pozwolił cieszyć się wolnością tylko czterdzieści lat - do momentu, w którym naziści postanowili wcielić w życie plan podboju świata. Na poniższym wideo historia Świata z punktu widzenia Norwegii:


Jak można się spodziewać po tylu stuleciach ucisku język, którym posługiwała się rdzenna ludność niewiele przypominał język wikingów. Tak właśnie powstał Bokmål - skrzyżowanie starych dialektów z silnymi wpływami duńskiego.  Centrum Bokmålu to Oslo - dlatego też mieszkańcy zachodniego wybrzeża twierdzą, że Oslo to nie Norwegia. Odmawiają posługiwania się tym językiem, uzywając w zamian lokalnych dialektów. Korzystają z niego tylko, kiedy jadą do Danii, po czym oburzają się na duńczyków, gdy ci ich nie rozumieja - twierdząc, że robią im to na złość. "Przecież mówimy do nich po duńsku!"

Po wojnie rząd norweski postanowił wrócić do korzeni - pozbyć się tych irytujących duńskich wpływów i wprowadzić do użytku prawdziwie norweski język. Do tego celu użyto Nynorsk, który został sztucznie stworzony w dziewiętnastym wieku przez językoznawcę i poetę Ivara Aasena.

Jak się tworzy nowy język? Ivar jeździł po całym kraju wsłuchując się w przerozne dialekty. Twierdził, że mają one wspólną bazę, która jest jednak odmienna w swej istocie od podstawowych zasad duńskiego, i gdyby wydestylować zasady wspólne dla wszystkich dialektów, otrzymało by się język perfekcyjnie norweski.

Nynorsk jest jednak o wiele mniej intuicyjnym językiem niż Bokmål i mimo, że dzieci uczą się go w szkołach, na codzień posługuje się nim tylko około dwunastu procent całej populacji. Największą popularnością cieszył się w latach czterdziestych dwudziestego wieku, kiedy po zakończeniu drugiej wojny duch patriotyzmu najsilniej płonął w narodzie.

W trzecim języku urzędowym, Samisk, nie znajdziemy żadnych podobieństw do dwóch poprzednio wymienionych. Nie należy on nawet do tego samego drzewa językowego - a najbliższych krewnych posiada dopiero w Finlandii. Samisk to tak naprawdę nawet nie jest jeden język - tylko nazwa zbiorcza różnych dialektów, którymi posługują się Sami. Możecie ich znać jako Lapończyków, ale podobnie jak w przypadku Eskimosów, nazwa ta jest dla nich obraźliwa. Mimo iż Sami żyli na dalekiej północy od wieków, nie byli akceptowani przez norweskie społeczeństwo - delikatnie mówiąc. Długie wieki ignorowani, zostali w dziewiętnastym wieku poddani nieudanym próbom przymusowej norwegizacji. Dopiero w 1990 roku uznano wreszcie oficjalnie ich prawo do pielęgnowania własnego języka i kultury, utworzyli nawet swój własny parlament.

A tak z norweskim radzą sobie obcokrajowcy :



czwartek, 25 kwietnia 2013

Karmøy - Kolebka Wikingów.

Istnieją trzy metody, aby dostać się na Karmøy. Można przylecieć samolotem, przekroczyć most, lub przypłynąć łódką. Niezależnie od wybranej metody, nie daje się nie zauważyć, że wkraczamy na teren, którego charakter definiują wydarzenia minionych wieków. Po przekroczeniu mostu widzimy sylwetkę pierwszego kościoła i Skamieniałych Panien. Na lotnisku zaś witają nas rysunki przedstawiające wikingów, Sleipnira i Jormungadna, oraz wiele obiecujący napis: The homeland of the Viking Kings. Historia tej podłużnej wyspy sięga jednak dużo głębiej, aż do epoki kamienia łupanego.

Cała Karmøy usiana jest dobrze zachowanymi reliktami historycznymi. Plotka głosi, że rolnicy doskonale zdają sobie sprawę z drzemiących pod ich ziemią skarbów, ale nie informują o nich nikogo, gdyż musieliby z własnej kieszeni opłacić wykopaliska. Faktem jest, że to właśnie tu znaleziono fantastycznie zakonserwowane drakkary, na podstawie których lokalny zapaleniec zbudował w pełni funkcjonalną replikę:


Więcej o projekcie: http://den.vikingkings.com

Co działo się tu w odległych czasach kamienia, brązu i żelaza, możemy jedynie próbować odgadnąć na podstawie wykopanych szczątków. Naprawdę ciekawie zaczyna się jednak robić około siódmego wieku naszej ery, kiedy Półwysep Skandynawski podzielony był na kilkanaście - jeśli nie kilkadziesiąt - małych królestw. Jedyne źródła, które opisują tamten okres spisane zostały dopiero w trzynastym wieku, są więc mocno wypaczone i na wskroś przesączone mistycyzmem. Pokazują jasno, że już wtedy Karmøy było istotne strategicznie - doszło tu między innymi do bitwy dwóch legendarnych władców - Augvalda Najeźdźcy i Ferkinga Obrońcy. Ich starciu poświęcone są aż trzy różne sagi. 

Czasy końca udzielnych książąt zbliżały się jednak szybkim krokiem. Harald Pięknowłosy był właśnie takim  władcą. Według legendy zakochał się w pięknej, lecz dumnej dziewczynie. Gdy uderzył w konkury, wyśmiała go mówiąc, że nie będzie godny jej ręki, dopóki nie rzuci jej do stóp zjednoczonego królestwa. Harald, zamiast obrazić się i skierować uczucia ku innej, wziął sobie jej słowa do serca. Zaczął gromadzić armię i podbijać sąsiednie ziemie, aż wreszcie doszło do bitwy pod Hafrsfjord - bitwy, która zadecydowała o zjednoczeniu kraju i utworzeniu Królestwa Norwegii. Bitwę tę upamiętnia monument postawiony u wybrzeży Stavanger, przedstawiający trzy miecze - Sverd i Fjell.


Harald miał co najmniej sześć żon i co najmniej dwudziestu synów, w związku z czym spora ilość rdzennej ludności może odszukać w swoich genach  ślady po pierwszym królu.

Dlaczego jednak ze wszystkich możliwych miejsc akurat Karmøy przypadła rola kolebki wikingów i zalążka Norwegii? Jedna z wersji opowiada o statku pełnym wycieńczonych wojów, którzy od wielu dni nie mogli znaleźć źródła słodkiej wody. Kiedy odkryli je w pobliżu Avaldsnes, uznali je za znak od bogów i założyli tam swoją osadę.

Druga wersja, bardziej przyziemna, zwraca uwagę na to, że z powodu prądów morskich i paskudnych podwodnych skał było bardzo łatwo kontrolować tamtejszą cieśninę - a kto ma kontrolę ten ma władzę. Cieśninę, którą według legend codziennie pokonuje Thor, by odwiedzić Yggdrasila, drzewo życia.

Co jednak robi chrześcijański kościół wśród pogańskich wikingów? Postawił go tam prawnuk Haralda Pięknowłosego, Olaf Tryggvason, człowiek, który schrystianizował Norwegię.


Nie był to jednak ten sam budynek, który możemy podziwiać dzisiaj. Ten został zbudowany w wiele lat po śmierci Olafa, a budowa trwała siedemdziesiąt lat. Co ciekawe, cała bryła kościoła pokryta jest runami, mającymi uczynić budynek niezniszczalnym. Biorąc pod uwagę, że budowę zaczęto w 1250 roku, a budynek nie wygląda na tknięty zębem czasu, zaklęcia działają bez zarzutu.


Wikingowie wciąż oddziałują na wyobraźnię ludzi i są magnesem na turystów. Zbudowano tu więc muzeum poświęcone kolebce Norwegii i skansen pełen wikińskich budowli. Muzeum, choć niewielkie, jest bardzo dobrze przygotowane, a każdy eksponat został opisany co najmniej dwoma językami. Latem w skansenie odbywa się festiwal wikingów, podczas których ludzie przebierają się w historyczne stroje i oddają rozrywkom tamtych czasów, takim jak choćby strzelanie z łuku.

Dokładnie naprzeciw Avaldsnes leży Visnes, które często znika w cieniu swojego sławniejszego sąsiada. Ma jednak przecież swoje smaczki i niespodzianki, choć może nie tak spektakularne jak kolebka pierwszych królów. W 1865 odkryto tu złoża miedzi i założono kopalnię. Była to największa kopalnia miedzi w całej Norwegii, dostarczająca surowca całej Europie. Stąd pochodził materiał, z którego wykonano Statuę Wolności. Jej mniejsza kopia stoi tuż obok muzeum górnictwa.


Teren dokoła dziś nieczynnej kopalni jest przepiękny. Las jest aż granatowy od jagód, tu i ówdzie można zobaczyć resztki dawnych budynków - czasem zupełnie nieźle zachowane. A widoki na morze zawierają dech w piersiach.


Mimo, że wyspa jest stosunkowo mała - tylko trochę ponad dwieście kilometrów kwadratowych - ludzie ją zamieszkujący porozumiewają się za pomocą kilku różnych dialektów. Mimo, iż jest na niej tylko kilka osad - każda z nich ma wyraźnie odrębny charakter.

Skudeneshavn znajduje się dokładnie na drugim końcu wyspy, na jej południowym skrawku. Jest mekką miłośników łódek, jachtów i motorówek, co roku odbywa się tam festiwal marynistyczny, który przyciąga rzesze zapaleńców. Maleńka mieścina wtedy pęka w szwach. Jak małe jest to miejsce? Cóż, można wspomnieć, że mieszka tu tylko pięć tysięcy osób (a podczas festiwalu przybywa trzydzieści pięć tysięcy gości i 600 łódek). Można zauważyć, że mieszkańcy mają do dyspozycji tylko jedną restaurację. Myślę, że jednak najlepiej charakter Skudeneshavn oddaje fakt, że to właśnie tutaj znajduje się najmniejsza na świecie kawiarnia.


W mikroskopijnym pomieszczeniu zmieści się tylko jeden kupujący, który zresztą natychmiast musi wyjść, by umożliwić zakup napoju następnemu w kolejce.

Wąskie uliczki są niesamowicie urokliwe. Część domów dumnie prezentuje marynistyczne ozdoby - a to stary galion przyczepiony do głazu w ogrodzie, a to elementy wyposażenia mostku przystrajające drzwi.


Niektóre z urokliwych uliczek, tak wąskich, że samochód otarłby sobie oba lusterka, prowadzą do parku. W parku tym zaś znaleźć można kolejną ciekawostkę - jeśli tylko wie się, gdzie szukać. Chodzi o tajemniczy kamień, którego skład chemiczny ma się nijak do skał, które spotkać można w okolicy. Legenda głosi, że jest to meteoryt, który spadł na ziemię z księżyca - stąd też jego oficjalna nazwa - "księżycowy kamień". Najnowsza teoria wysunięta przez naukowców mówi jednak o lodowcu, który przesuwając się przeniósł głaz ze sobą z jakiegoś odległego miejsca. Głaz zgodnie z przysłowiem milczy, a my możemy sobie wybrać teorię, która podoba nam się bardziej.


I taka właśnie jest Karmøy - pełna legend, które czyhają za każdym głazem i drzewem.  Jak choćby legenda o Pannach z Kamienia, o których wspomniałam na początku tego przydługiego postu. Ponoć jeden z władców wikińskich podróżując statkiem zobaczył piękne panny stojące na brzegu. Złożył im nieprzyzwoitą propozycję, lecz one z przyzwoitości odmówiły. Oburzył się jarl i rzucił na nie klątwę - zamieniły się w kamień. Jednak złe czyny nie uchodzą nikomu na sucho - jego statek rozbił się o te właśnie skały. Do dziś można je oglądać podczas przekraczania jedynego mostu prowadzącego na wyspę.

Część zdjęć udostępnił mój gość i przyjaciel - resztę jego fotografii znajdziecie tutaj: http://zle-misie-sni.flog.pl/

środa, 24 kwietnia 2013

Reaktywacja

Pewnego dnia wyjechałam do Norwegii. Pewnego dnia okoliczności zmusiły mnie do powrotu do kraju. Rok temu przyjechałam tu znowu. Tym razem na dobre (tfu tfu i pukanie w niemalowane drewno).

Poniższe posty zostały napisane podczas pierwszego pobytu, kiedy byłam jeszcze mocno nieopierzoną emigrantką. Garść najciekawszych podróży, które miałam możliwość wtedy odbyć. Teraz, kiedy znów stoję twardo na własnych nogach, zaczynam planować kolejne.

Stay tuned :)

El Ferrol

26 grudnia 2007

Tym razem informację o wyjeździe dostałam stosunkowo szybko – o 15:30, zaledwie pół godziny przed wyjściem z pracy, ale aż trzynaście godzin zanim ruszyłam z kopyta spod domu. Tego samego wieczoru z Radkiem zorganizowaliśmy małą kolację (czyt. popijawę) świąteczno noworoczno pożegnalną dla naszych najbliższych znajomych i przyjaciół. Radek poczęstował wszystkich przepyszną cytrynówką własnej roboty, każdy z gości też przyniósł jakąś procentową ciekawostkę, tak więc około północy wstałam chwiejnym krokiem od stołu, mając w pamięci ten drobny fakt, że przecież za cztery godziny wyjeżdżam.

Wybiła czwarta dwadzieścia i tak rozpoczął się bieg po zdrowie. Z wizgiem opon taksówki wyhamowałam przed lotniskiem Oslo Torp na dwadzieścia minut przed odlotem samolotu ( być może pewien wpływ miało pewne opóźnienie związane z rozpaczliwą potrzebą mojego ciała, domagającego się opróżnienia żołądka do przydrożnego rowu – pamiętajcie, nie mieszajcie cytrynówki, wina, absyntu i ziołowych likierów – był to jednakże wpływ nieznaczny, zapewniam…), po czym okazało się, że pośpiechu nie ma, albowiem lot opóźnionym jest. W Kopenhadze na przebiegnięcie od jednej maszyny latającej do drugiej miałam w związku z tym również dwadzieścia minut, rekordy zaś biła przesiadka w Barcelonie. W pełnym pędzie dopadłam okienka chek-inu, z włosem rozwianym, wzrokiem dzikim, suknią plugawą… pięć minut do odlotu… by uzyskać informację, że boarding się właściwie nawet nie rozpoczął.

W A Corunie dowiedziałam się, że mojego bagażu nie ma. Nie ma i nie wiadomo właściwie gdzie przepadł, bo przecież tyle lotnisk było po drodze, ale jak tylko się znajdzie, to dadzą mi znać, najpewniej już po południu. Cóż..
Prosto z lotniska pojechałam na statek, gdzie biedny Zbyszek męczył się z Ecdisem, ucieszył się bardzo z części, popatrzyłam mu trochę na ręce, potem pogadaliśmy jeszcze z załogą, po czym wróciliśmy do hotelu. Poczułam się jak w niebie… Dwie godziny spędzone w wannie z książką, plus piętnaście stopni za oknem, czyli dla każdego, kto spędził pół roku w Norwegii tropiki - raj.

Następnego dnia obudziłam się ok jedenastej i postanowiłam od razu ruszyć na zwiedzanie miasteczka. El Ferrol jest przepięknym małym portowym miastem z wielką duszą…Wysokie temperatury nie przeszkadzają mieszkańcom świętować Bożego Narodzenia, choć robią to w typowo hiszpański sposób – tydzień przed Wigilią zaczyna się fiesta, która trwa aż do Nowego Roku. Każdego wieczoru organizowane są koncerty, pokazy ulicznych artystów, happeningi i zabawa do białego rana.

Centrum miasta to cztery długie równoległe ulice, wraz z łączącymi je przecznicami rojące się od małych knajpek, sklepików i kafeterii. Ulice zaczynały się akurat przy moim hotelu, a kończyły w marinie, pełnej małych jachtów i żaglówek, przytulonych do siebie przy pomostach tak, że na żadną nową jednostkę nie znalazło już by się miejsce. Obejrzałam dokładnie targ rybny, na którym roiło się od wszelakich, wciąż jeszcze żywych i ruchomych owoców morza, a niektóre z nich pierwszy raz widziałam na oczy. Rozsłoneczniona marina była dla mnie błogosławieństwem samym w sobie, możliwość przycupnięcia na ławeczce pod palmą, z widokiem na morze i niebo, konkurujące między sobą o intensywność błękitu… Spędziłam tam dobrą godzinę, po prostu ciesząc zmysły.

Wieczorem udałam się na fiestę, trafiłam na ostatni koncert rodzimego zespołu, który po trzydziestu latach opuszczał scenę… W szczytowym momencie na scenie grało równocześnie aż 14 artystów na przeróżnych instrumentach, w tym słynnych, galicyjskich dudach. Trunki lały się obficie, jedzenie leżało na stołach, dostępne dla wszystkich, bezpłatne… Niestety, następnego dnia musiałam już wyjeżdżać, a muszę przyznać, że dawno nigdzie nie czułam się tak zrelaksowana, spokojna i poukładana jak tam…
Cóż mogę dodać więcej? Może tylko to, że o mały włos przez własną głupotę nie pozbawiłam się bagaży w Berlinie. A może to, ze te zgubione hiszpańskie jeszcze do mnie nie dotarły, ale może pojawią się przed nowym rokiem. Kto to wie.

https://picasaweb.google.com/gayaruthiel/ElFerrol

Rzym

6 grudnia 2007

Kiedy z kumplami z pracy wpadliśmy na pomysł weekendowego wypadu do Rzymu, wszystko brzmiało tak pięknie… Wyruszymy czwartkowej nocy po pracy, w piątek będziemy na miejscu, w niedzielę wieczorem wrócimy. Cały weekend nasz! Niestety, kiedy kupiliśmy bilety, linie lotnicze przesunęły nam godziny odlotów, i okazało się że w Rzymie spędzimy dokładnie dobę. Dwadzieścia cztery godziny na kolebkę kultury europejskiej. Bluźnierstwo…

Innego wyjścia jednak nie było, o umówionej godzinie zebraliśmy się, pojechaliśmy na lotnisko i ruszyliśmy w drogę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mieliśmy pięć godzin przerwy między lotami w Mediolanie, co dawało nam dwie godziny na zwiedzanie miasta. Szybkim marszem obejrzeliśmy najciekawsze zabytki, zjedliśmy pierwszą włoską pizzę, załapaliśmy się nawet na wystawę zdjęć National Geographic. Wróciliśmy na przystanek coby wrócić na lotnisko i tu mój pech do komunikacji miejskiej uaktywnił się kolejny raz: Autobus spóźnił się niemal godzinę. Szczęściem w nieszczęściu było, że samolot też był opóźniony, wszytko ładnie się zgrało, a ja byłam tylko o parę kroków bliżej do ostatecznego zawału serca (lub wrzodów na żołądku, niepotrzebne skreślić).

Wreszcie, późną nocą, dotarliśmy do Rzymu. Z samego rana ruszyliśmy na zwiedzanie. Ja wyszłam nieco wcześniej, mając poukładane w głowie dokładnie co chcę zobaczyć i w jakiej kolejności. Okazuje się, że obejście całego miasta w jeden dzień na piechotę jest możliwe. Tylko stopy następnego dnia zaczynają lekko uwierać, ale to już pomniejsza niedogodność.

Rzeczy które wywarły na mnie największe wrażenie? Koloseum. Dopiero będąc wewnątrz, dotykając murów, uświadomiłam sobie ogrom historii, który do mnie przemawia. Wzruszenie dosłownie zabrało mi głos, a nie jestem z tych, których łatwo wzruszyć. Będę musiała jeszcze kiedyś tam wrócić i obejrzeć sobie wszystko na spokojnie.

A potem poznałam uroki dwudziestoczterogodzinnej podróży ;]

https://picasaweb.google.com/gayaruthiel/RzymskieWakacje

Gaustatoppen



Tej niedzieli postanowiliśmy zdobyć najwyższy szczyt Telemarku (sąsiedniego województwa), Gaustatoppen (W wolnym tłumaczeniu „Czubek świata”).

Wyruszyliśmy bladym świtem, czyli o dziewiątej, a podróż zajęła nam jakieś dwie godziny. Kolejne dwie godziny zajęło nam zdobywanie pierwszej stacji, i oczywiście nie mogłam tam wejść w normalny sposób.  Podczas wchodzenia rozdzieliliśmy się, bo każdy z nas dobrał tempo właściwe swej kondycji, a na łysej górze przecież trudno byłoby się zgubić. No, ale są ludzie i jestem też ja… Widząc majaczącego w oddali Radka i Andreasa ścinałam sobie zakręty nadrabiając drogę. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że przy którymś kolejnym ścięciu zgubiłam zarówno szlak, jak i sylwetkę Radka sprzed nosa. Postawiona w sytuacji bez wyjścia dziarsko poszłam przed siebie kierując się wprost na stację (na szczęście widoczną z daleka i z każdej pozycji). Nie przewidziałam jednak, że w niektórych miejscach mój skrót będzie prowadzić niemal pionowo po osypujących się głazach. Podczas ostatnich dwustu metrów nabrałam wewnętrznej pewności, że jeśli za chwilę nie wyjdę na płaski kawałek, usiądę na kamieniu i będę tak siedzieć do końca życia. Upór wziął jednak górę (równolegle ze świadomością, że Radek wypominałby mi to do końca życia) i doczłapałam na stację. Po ciepłej herbatce i czekoladzie, po piętnastu minutach byłam gotowa iść na szczyt. Na samą górę dotarłam już tylko z Radkiem, reszta naszej siedmioosobowej załogi zrezygnowała z dodatkowych atrakcji. Kolacja w chińskiej knajpie poparta zimnym piwkiem była już tylko przyjemnym dopełnieniem.
http://picasaweb.google.pl/gayaruthiel/Rjukan_21102007

Garść spostrzeżeń z emigracji

Należy zauważyć, że spostrzeżenia te dotyczną głównie mieszkańców Kongsberga. Mentalność zachodnich, południowych i północnych mieszkańców Norwegii jest zgoła inna.

18 października 2007

1. O Polakach :

- Dopiero z perspektywy i na tle innych kultur widzę, jak żywe jest wśród nas wciąż wspomnienie wojny. Ani pokolenie moich rodziców, ani moje nie przeżyło tego na własnej skórze. Ale… kiedyś moim największym strachem przed zaśnięciem był wybuch trzeciej wojny światowej. Gdy jeszcze zdarzało mi się modlić, modliłam się by nigdy do niej nie doszło. Wojna dawno się skończyła, ale czasem mam wrażenie, że podświadomie próbujemy się przygotować na wypadek następnej.  Pukając w niemalowane drewno uczymy się strzelać, gromadzimy słoiki w piwnicy, znamy wyposażenie wojsk z tamtych czasów i obecnych, opowiadamy dowcipy o partyzantach… nie idziemy do wojska, ale dbamy o to, by „w razie W” być w stanie sobie poradzić…

- Podobnie jest z historią. Nie wiem, czy jest jeszcze jakiś naród, który tak dobrze zna swoja historię jak my. To, że jako nacja nie wyciągamy z niej żadnych wniosków jest zupełnie inną sprawą.

- Dopiero po wyjeździe zaczyna doceniać się polską kuchnię i zaopatrzenie. Polskie bazarki są darem losu. Okazuje się, że takie rzeczy jak sztuka mięsa wołowego/cielęcego to marzenie, dotyczy to również buraków. I kapusty kiszonej. I ogórków konserwowych (o kiszonych nie wspominając). I sera białego. I pietruszki. I całej masy innych rzeczy, bez których jakość życia obniża się o połowę. (Tu trzeba zaznaczyć, że nie mieszkałam w Oslo a w 39 pod względem liczby ludności miasteczku. Takiej małej mieścinie gdzie sklep meblowy zajmuje trzy piętra centrum handlowego i można się w nim zgubić…)

2. O Norwegach :

- Zadziwiający, przesympatyczny,  rozpuszczony naród. Zanim odkryto tu ropę (a po tym jak przestało się opłacać wydobycie srebra) panowała tu bieda z gatunku piszczących, a po odkryciu ropy wszystko bardzo gwałtownie się zmieniło. Obdarzeni tym całym bogactwem nie stali się aroganccy (tzn uważają, że Norwegia jest najlepsza na świecie i w związu z tym nie ma co się męczyć podróżami, ale ten pogląd utrzymuje się jeszcze od zamierzhłych czasów i z ropą nie miał nic wspólnego) ale … Najlepiej widać to na przykładzie jabłek. Jabłek w Kongsbergu, tych z jabłoni rosnących tuż za oknem w ogródku nikt nie zbiera, nawet gdy już same opadną. Jabłka na drzewie są po to, by ładnie wyglądać, a jabłka do jedzenia bierze się ze sklepu. To samo z czereśniami, jagodami, śliwkami, wszystkim. Sklepy są do dostarczania pokarmu ciału, ogrody pokarmu duszy.

- Problemem Norwegów wcale nie jest to, że piją więcej niż Polacy. Oni po prostu nie nauczyli się jeszcze, że nie należy mieszać. Norweg jest wstanie wlać w siebie serię napojów (jednego wieczoru) w następującej kolejności : wino, piwo, wódka, szampan, słodkie wino, koniak, drink, likier, piwo, wódka, whisky i resztę najzupełniej losowych rzeczy, wychodząc z założenia, że jeśli ktoś się nie porzyga na imprezie, impreza nie była udana. Swoją drogą niesamowite jak zimni i zamknięci w sobie mieszkańcy Kongsberga otwierają się po drugim piwie, przechodząc czasem spontanicznie do wyznawania gorących uczuć całemu światu… Może powinni strzelać setkę każdego poranka?

- Ponieważ podejście do ekonomii i przełożenie ilości zużytego prądu do pieniędzy które trzeba będzie za niego zapłacić są diametralnie różne od polskich, Norwedzy potrafią spędzić wieczór z prawdziwą (jak dla moich polskich oczu) fantazją. Na dworze trzaska minus pięć, a oni wychodzą na taras, ustawiają grilla, piją schłodzone drinki… a wszystko to umożliwia podgrzewana podłoga zainstalowana na tymże zewnętrznym tarasie.

3. Dowcipy o Brytyjczykach zaczynających rozmowę od pogody NIE są przesadzone.

4. Pełne mleko to po norwesku Hellmelk. Mleko z piekła rodem. Mleko Szatana ;]

Nordkapp

7 listopada 2007

Moja długo oczekiwana wyprawa na północ od samego początku wymagała ode mnie nie lada poświęceń, takich jak pobudka o czwartej nad ranem, niezbędna by zdążyć na samolot. Wszystkie etapy podróży ( pociągiem Kongsberg – Oslo, samolotem Oslo – Alta) pokonałam w półśnie, a co za tym idzie bez większych problemów. Dostało mi sie miejsce przy oknie, siedziałam przyklejona do niego przez bite dwie godziny lotu (z przerwą na krótka drzemkę, naprawdę krótka;) ). Gdy zaczęliśmy podchodzić do lądowania zastanowiło mnie, czemu te chmury tak nisko wiszą… Okazało sie ze to nie chmury a pokryte śniegiem góry północnej części Norwegii. Natychmiast po przyjściu do hotelu ubrałam sie na cebulkę w najcieplejsze elementy odzieży i wybrałam na podbój miasta.

W informacji turystycznej dowiedziałam sie, ze wybrałam najgorszy możliwy termin przyjazdu, bo sezon letni już dawno sie skończyl a zimowy jeszcze nie zaczal. Nie obejrze wobec tego lodowego hotelu, nie zapoluje na najwieksze kraby swiata, nie przejade sie psim zaprzegiem, jednym slowem kicha. Ale przeciez nie bylabym soba gdybym nie umiala zorganizowac sobie czasu wlasnym przemyslem…

Dziarsko ruszylam przed siebie z zamiarem zapoznania sie z zawartoscia muzeum poswieconemu pozostalosciom z epoki kamienia lupanego. Na poczatku trzymalam sie mapy, ale krajobraz widziany po prawej (gigantyczne góry i bezkresne morze) skutecznie sciagnal mnie z trasy. Powedrowalam brzegiem kamienistej plazy przed siebie, kiedy znienacka, po przedarciu sie przez pole wysokiej zamarznietej i podmoklej trawy wypadlam na drewniany pomost prowadzacy w sina dal.  Pomost prowadzil do wszystkich skal pokrytych prehistorycznymi malunkami, rozbudzajac apetyt by dowiedziec sie o nich czegos wiecej. Gdy po dwugodzinnym marszu na wietrze i mrozie, i po zapadnieciu zmierzchu dobrnelam do muzeum marzac o cieplej herbacie, okazalo sie, ze zamkneli je trzy minuty temu… Tego dnia juz tylko wrócilam do hotelu by sie rozgrzac i przygotowac na dzien nastepny: kolejna potwornie wczesna pobudke i wyprawe na Nordkapp.

Gdy budzik zadzwonil o piatej rano niewiele brakowalo bym zostala w cieplym lózku. Okazalo sie jednak, ze warto bylo wstac. Krajobrazy podziwiane po drodze zapieraly dech w piersiach, odbija sie to zreszta na zdjeciach - nic tylko góry i snieg tudziez snieg i góry. O dziesiatej osiagnelismy Honningsvåg, najwieksze miasto na wyspie, w którym godzne musielismy czekac na nastepny autobus. W tym czasie dokladnie zwiedzilam miasto i okolice, nie bylo to trudne - norweskie miasta nie naleza do gigantycznych.

Dygresja : Znajomy Norweg pytal mnie kiedys, o co wlasciwie chodzi w idei wsi. Dlaczego te domki na wsi stoja obok siebie? Przeciez to bez sensu. W Norwegii wazne jest, zeby od domku do najblizszego sasiada odleglosc mierzyc w kilometrach. Zapewniam, na pólnocy wyszlo im to idealnie…

Wreszcie ruszylismy. Dostal mi sie autokar francusko angielski, wiec odswiezylam troche zakurzone zwoje mózgu. Po drodze zatrzymalismy sie na moment w wiosce Sami (czyli Laponczyków, choc dla nich okreslenie to jest obrazliwe. Obecnie wiecej Sami mieszka w Oslo niz w Laponii… Ale  na pólnocy sa szkoly gdzie przedmioty wykladane sa w ich jezyku i ucza sie wlasnej historii. Sami hoduja renifery; latem na wyspie jest ich okolo setki, zima wracaja na staly lad. Co ciekawe, na jesien daje im sie po prostu przeplynac wplaw, na wiosne sa zbyt slabe i przeprowadza sie je tunelem.

Sama wyspa Mageroya jest fascynujaca. Znajduje sie tu wioska rybacka, która polaczono droga z reszta swiata dopiero w XX wieku, poruszanie sie po wyspie zima bez eskorty w postaci pluga jest nielegalne, a na samym Nordkappie obok wszytkich informacji mu poswieconych znajduje sie również tajskie muzeum. Na samym przyladku do dyspozycji mielismy trzy godziny, a i to bylo niewystarczajace… Mówie tu o poruszaniu sie wewnatrz bazy - poruszanie sie na zewnatrz dluzej niz pietnascie minut grozilo zamarznieciem.

Wszystko co dobre szybko sie konczy, tak i nam trzeba bylo wreszcie wracac. Widoków nawet nie da sie opisac, zdjecia ich nie oddadza, to jest cos, co trzeba przezyc samemu, i na pewno bedzie niesamowicie, tak w zimie jak i w lecie.

W autobusie bilety kupuje sie u kierowcy, z tym ze na trasie kierowcy sie zmieniaja i kazdy nastepny sprawdza bilety drugi raz. Tu grzecznie poprosilam o bilet powrotny do Alty i zadowolona wybralam sobie miejsce. Delikatne podejrzenia wzbudzil we mnie dopiero drugi kierowca, który na widok mojego biletu zaszwargotal cos po norwesku, a na moje grzeczne „excuse me?” machnal reka i wrócil za kierownice. Poniewaz wyrwal mnie ze snu reakcje mialam opóznione, jakies pol godziny pózniej powiazalam fakty i lypnelam podejrzliwie na bogu ducha winien kartonik. Stalo tam napisane jak byk "Honnigsvågen", bledów nie znalazlam, poczulam sie nieco uspokojona. Po dalszej pól godzinie dobudzila sie reszta neuronów, obejrzalam bilet drugi raz i nie dostrzeglam nigdzie nazwy „Alta”. Uswiadomilam sobie tez, ze cena biletu powrotnego byla wyraznie nizsza od tego na Nordkapp. Zaniepokojona coraz bardziej wyciagnelam mape, zeby sprawdzic, dokad wlasciwie jade? I tu wlosny podniosly mi sie na karku bo bilet mialam wystawiony na zupelnie inna miejscowosc, nie lezaca nawet po drodze do Alty. Co ciekawe, drogowskazy staly w zupelnej sprzecznosci z tymi przerazajacymi informacjami,  ale zaufalam im dopiero gdy autokar zatrzymal sie pod moim hotelem…

Nastepny dzien byl moim ostatnim w Alcie, a ostatnia atrakcja byla wspinaczka na najwyzsze wzniesienie w okolicy, z którego podobno najlepiej widac zorze. Wybralam sie dziarsko, wlazlam wlasciwie bez problemów, zejsc postanowilam inna trasa, co skonczylo sie na przedzieraniu przez bagniska, skakaniu nad szczelinami i wyladowaniu na malej, kamienistej plazy. Zadowolona z siebie wrócilam na obiad, poczekalam do pewnego zmierzchu (czyli godziny pietnastej) i wyruszylam na polowanie. Wzniesienie po któym lazilam w dzien skladalo sie z pagórka, dolinki, dwóch oswietlonych dróg i góry wlasciwej, na która nie mialam zamiaru wlazic po nocy (wtedy jeszcze paletaly sie we mnie resztki rozsadku…) Bez problemu wlazlam na pagórek, po czym okazalo sie, ze z tej perspektywy, choc w miescie jest juz ciemna noc, widac jeszcze zachodzace slonce. A poniewaz to daleka pólnoc, wschody  i zachody sa rozciagniete w czasie i moge tak sobie czekac do uswierkniecia. Naprawde, najgorsze co mozna zrobic to postawic mnie w obliczu nudy…
By sie rozgrzac, zlazlam z górki i wyladowalam na oswietlonej drodze. Z latarniami swiecacymi po oczach w ogóle nic nie widzialam, wiec postanowilam przejsc jeszcze kawalek. Dotarlam do dolinki. Dolinka otoczona górami zaslaniala mi polowe nieba, wiec przesunelam sie jeszcze kawalek. Wlazlam na druga droge, furt problem z latarniami, w ten sposób kawalek po kawalku znalazlam sie w polowie stoku góry wlasciwej. Na tym etapie przyszlo mi do glowy „A moze zorza jest za góra?” , rozsadna czesc mojej duszy wyrwala sobie resztki wlosów i zalamala rece, a ja wlazlam na ten przeklety szczyt, próbujac nie zastanawiac sie nad tym, jak wlasciwie z niego zleze po ciemku (wchodzic jest o niebo latwiej niz zlazic, kazdy kot wam to powie).
Na szczycie widok roztaczal sie przecudny, ale wciaz nie bylo zadnej zorzy. Tu uswiadomilam sobie, ze wlasciwie nie wiem, czego szukam. Jak to wyglada? Przeciez zorze znam tylko ze zdjec… A moze jest malutka, jak obloczek? Moze pojawia sie w ulamkach sekundy, jak piorun? A moze widoczna jest tylko o okreslonych porach, jak zachód slonca? Niezadowolona z własnej niewiedzy przycupnelam na przymarznietych mchach i postanowilam chwile poczekac.

I oto nastała, w charakterze polkolistej bladej poswiaty nadchodzacej z polnocy, jedyna, prawdziwa, moja wlasna, zorza polarna nad Alta.

No, to mogłam wracać. Udało mi się niczego nie połamać. Chociaż, oczywiście, z góry zlazłam w zupełnie dziwnym i nieprzewidzianym miejscu na tyłach bliżej nieokreślonej szkoły.
Następnego dnia musiałam niestety wracać, znów z przygodami z komunikacją miejską, bo autobus nie raczył pojawić się na przystanku, na lotnisko dojechałam stopem. To że go złapałam to cud, bo Alta pomiędzy 17:00 a 13:00 i w weekendy to miasto wymarłe.

Na lotnisku spotkałam polaków, pogadaliśmy sobie, dotarliśmy do Oslo, znalazłam swój pociąg, zaczęłam czekać na konduktora coby nabyć bilet. Konduktor przyszedł, sprawdził wszystkim bilety poza mną, i poszedł dalej. Pozostawiona samej sobie ze znakiem zapytania nad głową sprawdziłam, czy aby na pewno jestem we właściwym pociągu, wzruszyłam ramionami i postanowiłam czekać na rozwój wydarzeń. Konduktor raczył zauważyć mnie gdzieś w połowie trasy, dzięki czemu znów nie zapłaciłam pełnej ceny za bilet.
Szczęśliwa i pełna wrażeń dotarłam wreszcie do domu, po czym następnego dnia w pracy odebrałam maila od Deiana (znajomego Walijczyka), pytającego czy go znielubiłam za coś ostatnio, bo machał do mnie na dworcu i machał, aż w końcu się speszył, a ja dalej uparcie go nie widziałam…
Reasumując : północ jest prześliczna, a śnieg da się polubić.
http://picasaweb.google.pl/gayaruthiel/AltaINordkapp/photo#5129024999999725746

Wiedźma na końcu świata

8 października 2007

Ponieważ ostatnie dnie spędzam raczej aktywnie i powoli kończą mi się nieodkryte miejsca, jak również brakuje mi tu bardzo wiatru i morza, udało się nam namówić Jacka na podróż w nieznane.
Początkowym zamysłem było udanie się do Horten, jako do najbliższej miejscowości położonej nad morzem, ale kiedy wsiadłam do samochodu obaj panowie uśmiechnęli się do mnie tajemniczo i powiedzieli „Jedziemy  na koniec świata”. Ponieważ wycieczki w nieznane to jest to co wiedźmy lubią najbardziej, upewniłam się tylko że nie o Larvik chodzi i ruszyliśmy przed siebie. Cała podróż zajęła nam ok 2h w jedną stronę, ale biorąc pod uwagę panów zatrzymujących się co chwila na zdjęcia.

W pewnym momencie, niczym w trójkącie bermudzkim, wyrosła przed nami nieruchoma, pionowa ściana mgły. Wjechaliśmy w nią i momentalnie zrobiło się ciemno. Był to znak, że wjeżdżamy na półwysep, który Wikingowie określali jako koniec świata – Verdens Ende.

Nie dziwię się Wikingom. Po zaparkowaniu kilkaset metrów od końca półwyspu, tam gdzie kończą się drogi samochodowe, po przejściu tego krótkiego odcinka, wkracza się w niesamowity, widmowy świat. W mglistym półmroku majaczą nagie wyspy, coraz mniejsze i mniej wyraźne… Są z rzadka porośnięte trawą, i jest to jedyna forma życia na powierzchni. Życie podwodne natomiast to orgia barw i różnorodności. Czegóż tu niema : pąkle, rozgwiazdy, kraby, ławice narybku, wodorosty, małże, ślimaki i spektakularne, barwne meduzy to gatunki które można spotkać w największej ilości. Wszystko pachnie morzem (zdechłą rybą… – stwierdził Radek) i dopiero tu widzę jak bardzo brakuje mi tej woni w głębi lądu. Cudowne wilgotne powietrze było dodatkowym atutem, momentalnie poczułam się jak w domu. Dorzućmy jeszcze wybór wszelaki skał do wspinaczki i mamy mój prywatny raj. Gdybym tylko mogła wcale bym stamtąd nie wróciła…
Tu można obejrzeć zdjęcia: http://picasaweb.google.pl/gayaruthiel/WiedMaNaKoCuWiata02

Trynidad & Tobago

27 sierpnia 2007

W środowe południe siedziałam sobie spokojnie żując sałatkę, gdy nagle podszedł do mnie mój szef drugiej instancji – Bent Eric – i zapytał,czy nie chciałabym pojechać do Trynidadu Tobago. Udało mi się nie zadławić i spytałam grzecznie: kiedy?

- Za pół godziny. Zaraz zamówię taksówkę. Masz samolot o 17:00. To jak, jedziesz?

Oczywiście, że pojechałam. Miałam zawieźć części do zepsutej automatyki na statku, odbiór części nieco się przesunął, więc nagle okazało się, że mam dokładnie piętnaście minut na spakowanie się. O dziwo nie udało mi się niczego zapomnieć. Taksówkarz okazał się być uroczą Polką o imieniu Marta, tak więc przegadałyśmy całą drogę, na miejsce dojeżdżając niemal na styk…gdy okazało się, że samolot jest opóźniony o godzinę z powodu burzy nad Heathrow. Z dokładnie tych samych powodów po wylądowaniu pasażerowie pognali kurcgalopkiem do następnej bramki, bo nagle okazało się, że na przesiadkę mamy dokładnie piętnaście minut. Zdążyliśmy.
Pierwszą klasą leci się fantastycznie… Pławienie się w luksusach rozbestwia. Nawet jeśli przez pierwsze pół godziny lotu nie można korzystać z telewizorów i światła, bo samolot ma „przejściowe problemy techniczne ale proszę się nie martwić”.

Z lekkim opóźnieniem dojechaliśmy do Nowego Jorku na JFK gdzie…capnęła mnie amerykańska Immigration. Zabrali mnie do pokoju przesłuchań, gdzie wyszła na jaw polka z przytupem. Obywatele polscy nie mogą pałętać się po lotniskach USA bez wizy, nawet jeśli to jest tylko miejsce przesiadki do innego kraju. Ci , którzy próbują, są albo deportowani, albo płacą grzywnę w wysokości 500$, albo oba naraz. Teoretycznie wiedziałam o tym wszystkim, bo przecież non stop wysyłałam serwisantów przez Stany, ale Hege wręczyła mi rezerwacje z taką pewnością siebie, że nawet nie sprawdziłam szczegółów… Cóż. Przez dwie godziny odpowiadałam na pytania i wypełniałam formularze, zanim wreszcie puścili mnie dalej, grożąc palcem i mówiąc, że okażą mi łaskę,bo pierwszy raz próbuję się do nich przekraść. Z wielkim oddechem ulgi i w towarzystwie przedstawicielki British Airways bliskiej zawału serca i przepraszającej mnie na każdym kroku wpadłam do miejsca odprawy Carribean Airlines gdzie…okazało się, że samolot już radośnie odjechał, a następny mam za sześć godzin. Czekała mnie zatem noc na lotnisku, podczas której nie wolno mi było zasnąć, bo mogłabym przespać odprawę…

Wreszcie, o godzinie 12:00 moje stopy dotknęły Trynidadzkiej ziemi. Po odprawie celnej (Trynidad jest jedynym krajem który znam w którym trzeba raportować części zamienne) podczas której celnik najpierw mnie opieprzył że go nie słucham, a potem zaczął się chwalić że jedzie na wakacje do Polski, po godzinnej jeździe w korkach z agentem i celnikiem, i czterdziestu minutach czekania na przepustkę, bo urzędnicy właśnie jedzą obiad, dotarłam do portu. Tam dowiedziałam się , że statek stoi na kotwicowisku i trzeba do niego dopłynąć. I że czasem nie płynie się przy wietrze bo wtedy załoga łódki dostaje choroby morskiej.I że najprawdopodobniej popłynę „Princess of the Sea”. Na nabrzeżu faktycznie stała Księżniczka, wielkości świnoujskich stateczków straży pożarnej, obok stała druga, trochę mniejsza jednostka…a po chwili, w czterometrowej przerwie między nimi zaparkowało rufą coś, czym okazało się, że mam płynąć. Nie miałam choroby morskiej, choć faktycznie momentami bujało przyzwoicie. Kotwicowisko w Port of Spain jest …dziwne. Stoi tam tyle samo w pełni sprawnych jednostek co kompletnych wraków chylących się ku upadkowi, lub już upadłych, leżących na burcie,rdzewiejących. Wygląda to trochę jak cmentarzysko…

Po 45 minutach dobiliśmy do „British Trader”, gazowca BP. Dobijanie trochę potrwało, bo fale były dość duże, ale wreszcie udało mi się wskoczyć na trap i wejść do góry. Powitał mnie tam Norweg z Kongsberga,ale pracujący w nowym Orleanie, pochwycił części i poszedł naprawiać sprzęt, podczas gdy ja wyraziłam chęć zwiedzenia siłowni. Dostałam pełne wyposażenie – overallkę, buty, okulary ochronne, zatyczki do uszu i identyfikator – i tak uzbrojona poszłam zwiedzać pierwszy gazowiec w swoim życiu. Za przewodnika robił czwarty mechanik, Polak, który przeciągnął mnie przez wszystkie cztery piętra siłowni w piekielnym upale. Statek ten nie ma silnika głównego, a ogromny kocioł, który napędzany jest poprzez gaz, który odparowuje w ładowni. Na świat wyszłam lekko zamroczona, ale usatysfakcjonowana. Potem szybki prysznic, obiad w kantynie oficerskiej, prezentacja naszego kongsbergowskiego wyposażenia na statku, prezentacja mostku i dalej w drogę do hotelu. Dotarliśmy tam w okolicach 22.00, gdy moim marzeniem było już tylko paść i zasnąć. Teoretycznie zadanie zostało wykonane, w praktyce loty miałam zabukowane dopiero na sobotę, co dało mi cały jeden wolny dzień do spędzenia według własnego uznania. Postanowiłam odwiedzić Tobago.

W porcie okazało się, że owszem, mogę rano pojechać do Tobago i katamaran właśnie odpływa, ale najbliższy powrotny jest dopiero następnego dnia o szóstej nad ranem. Niewiele myśląc (nihil novi) załadowałam się na prom i rozpoczęłam zwiedzanie Tobago metodą Dwukwiata.
Na Karaibach trwała akurat w najlepsze pora deszczowa, więc gdy dobiliśmy do Scarabough lało okrutnie, ciepłą, tropikalną, niepowstrzymaną ulewą. A ja co? Pomyślałam, że skoro mam jeden dzień,to pada, nie pada, idę zwiedzać. W deszczu strugach obejrzałam wielkie targowisko, później wypogodziło się nieco, więc ruszyłam czymś, co wydawało się być główną drogą prosto przed siebie… Po dwóch godzinach powoli zaczęłam podejrzewać, że choć Tobago wydaje się być małe na mapie, w rzeczywistości nie jest Świnoujściem i niestety nie da się obejść całego w jeden dzień. W momencie w którym droga nagle urwała mi się w nad urwiskiem w gęstym buszu zwątpiłam w sens zwiedzania wyspy na własną rękę i bez mapy. Znowu się rozpadało, a ja znalazłam się sama pośrodku niczego…więc poszłam zapukać do najbliższej nie rozpadającej się chatki. W chatce mieszkało dwóch braci z rodzinami, którzy złapali się za głowę widząc mnie tu i nie dowierzając, że zabrnęłam tak daleko na własnych nóżkach. Wsadzili mnie do wielkiej niebieskiej ciężarówki z trzema miejscami z przodu, posadzili pośrodku, puścili ogłuszającą karaibską muzykę i zawieźli do cywilizacji, pokazując po drodze bank,miejsce gdzie można coś zjeść i miejsce gdzie można zatrzymać się na noc. Możliwe że uznali mnie za wariatkę z którą trzeba obchodzić się ostrożnie. Zostawili mnie w Store Bay. Tam miałam okazję zanurzyć nogi w cudownie ciepłej i przejrzystej wodzie morza Karaibskiego, gdzie rybki podpływały do samego brzegu i pętały się między nogami…
Gdy wylazłam z wody, stojący przy deptaku młody człowiek spytał, czy nie mam ochoty przepłynąć się jutro łódką ze szklanym dnem. Powiedziałam,że ochotę, owszem mam, ale dziś bo jutro wracam. Kiedy jeszcze dowiedział się, że przyjechałam tego ranka, wziął mnie pod pachę(dosłownie), przeniósł przez żwirek (bo nie miałam butów), postawił na słupku i oświadczył, że w takim razie pokaże mi wyspę. I tak właśnie poznałam Frankiego. Pojechaliśmy do najpiękniejszych zakątków dostępnych w zasięgu ręki,widziałam kolibra (!), cudowne widoki, jak nierealna grafika komputerowa… Frankie znajdował w moich zachwytach źródło rozrywki, i tak, pod koniec dnia przepraszał mnie przez pół godziny że nie może mnie zabrać na wieczorne przyjęcie (właśnie rozpoczął się tydzień karnawału poprzedzający rocznicę odzyskania niepodległości) bo dosłownie dziesięć minut wcześniej umówił się z inną dziewczyną. Koniec końców postanowił przekazać mnie w ręce swojego kumpla, który miał mi pokazać ciąg dalszy. Kumpel ów, o imieniu Evans, okazał się być równie sympatyczny co Frankie, przegadaliśmy długie godziny rozmawiając o stylu życia na wyspach, o różnicach kulturowych i religijnych, a potem już zrobiło się strasznie późno. Następnego dnia o piątej nad ranem zawiózł mnie do portu, gdzie okazało się, że o ile całkiem łatwo jest na Tobago przypłynąć, o tyle wydostać się jest nieco trudniej, i pojawienie się na godzinę przed odbiciem to może być nieco za późno…Koniec końców udało się, choć byłam jedną z ostatnich pasażerek. Udało mi się nawet zobaczyć delfiny, ale tylko na horyzoncie, w postaci srebrnych błysków. No, a potem już tylko umyć się, spakować i znów jechać na lotnisko…Tym razem British Airways załadowało na pokład bagaże należące do Nowego Yorku (wracałam przez Londyn) , kolejną godzinę zajęło wyprostowywanie tego zamieszania…wreszcie ruszyliśmy, z postojem na Barbados…Tu moim towarzyszem podróży był księgowy z Malty, bardzo uprzejmy starszy pan. Później szybka przesiadka z Gatwick do Heathrow, gdzie końcowa podróż odbyła się już bez zgrzytów, za to w uroczym towarzystwie Włocha z Urugwaju, Daniela, z którym przegadałam całą podróż. Do domu zawiozła mnie taksówka z Afgańskim kierowcą mówiącym po rosyjsku, tak więc przez te krótkie dni miałam okazje poznać bardzo duży przekrój kulturowy…
A teraz wróciłam do domu i marznę…a Tobago jest takie fajne… Kiedyś trzeba będzie wrócić.
Zdjęcia —> http://picasaweb.google.pl/gayaruthiel/TrinidadTobago