27 sierpnia 2007
W środowe południe siedziałam sobie spokojnie żując sałatkę, gdy
nagle podszedł do mnie mój szef drugiej instancji – Bent Eric – i
zapytał,czy nie chciałabym pojechać do Trynidadu Tobago. Udało mi się
nie zadławić i spytałam grzecznie: kiedy?
- Za pół godziny. Zaraz zamówię taksówkę. Masz samolot o 17:00. To jak, jedziesz?
Oczywiście,
że pojechałam. Miałam zawieźć części do zepsutej automatyki na
statku, odbiór części nieco się przesunął, więc nagle okazało się, że
mam dokładnie piętnaście minut na spakowanie się. O dziwo nie udało mi
się niczego zapomnieć. Taksówkarz okazał się być uroczą Polką o imieniu
Marta, tak więc przegadałyśmy całą drogę, na miejsce dojeżdżając niemal
na styk…gdy okazało się, że samolot jest opóźniony o godzinę z powodu
burzy nad Heathrow. Z dokładnie tych samych powodów po wylądowaniu
pasażerowie pognali kurcgalopkiem do następnej bramki, bo nagle okazało
się, że na przesiadkę mamy dokładnie piętnaście minut. Zdążyliśmy.
Pierwszą klasą leci się fantastycznie… Pławienie się w luksusach rozbestwia. Nawet
jeśli przez pierwsze pół godziny lotu nie można korzystać z telewizorów
i światła, bo samolot ma „przejściowe problemy techniczne ale proszę
się nie martwić”.
Z lekkim opóźnieniem dojechaliśmy do Nowego Jorku na
JFK gdzie…capnęła mnie amerykańska Immigration. Zabrali mnie do pokoju
przesłuchań, gdzie wyszła na jaw polka z przytupem. Obywatele polscy nie
mogą pałętać się po lotniskach USA bez wizy, nawet jeśli to jest tylko
miejsce przesiadki do innego kraju. Ci , którzy próbują, są albo
deportowani, albo płacą grzywnę w wysokości 500$, albo oba
naraz. Teoretycznie wiedziałam o tym wszystkim, bo przecież non stop
wysyłałam serwisantów przez Stany, ale Hege wręczyła mi rezerwacje z
taką pewnością siebie, że nawet nie sprawdziłam szczegółów… Cóż. Przez
dwie godziny odpowiadałam na pytania i wypełniałam formularze, zanim
wreszcie puścili mnie dalej, grożąc palcem i mówiąc, że okażą mi
łaskę,bo pierwszy raz próbuję się do nich przekraść. Z wielkim oddechem
ulgi i w towarzystwie przedstawicielki British Airways bliskiej zawału
serca i przepraszającej mnie na każdym kroku wpadłam do miejsca odprawy
Carribean Airlines gdzie…okazało się, że samolot już radośnie odjechał, a
następny mam za sześć godzin. Czekała mnie zatem noc na lotnisku,
podczas której nie wolno mi było zasnąć, bo mogłabym przespać odprawę…
Wreszcie,
o godzinie 12:00 moje stopy dotknęły Trynidadzkiej ziemi. Po odprawie
celnej (Trynidad jest jedynym krajem który znam w którym trzeba
raportować części zamienne) podczas której celnik najpierw mnie
opieprzył że go nie słucham, a potem zaczął się chwalić że jedzie na
wakacje do Polski, po godzinnej jeździe w korkach z agentem i celnikiem,
i czterdziestu minutach czekania na przepustkę, bo urzędnicy właśnie
jedzą obiad, dotarłam do portu. Tam dowiedziałam się , że statek stoi na
kotwicowisku i trzeba do niego dopłynąć. I że czasem nie płynie się
przy wietrze bo wtedy załoga łódki dostaje choroby morskiej.I że
najprawdopodobniej popłynę „Princess of the Sea”. Na nabrzeżu faktycznie
stała Księżniczka, wielkości świnoujskich stateczków straży pożarnej,
obok stała druga, trochę mniejsza jednostka…a po chwili, w
czterometrowej przerwie między nimi zaparkowało rufą coś, czym okazało
się, że mam płynąć. Nie miałam choroby morskiej, choć faktycznie
momentami bujało przyzwoicie. Kotwicowisko w Port of Spain jest …dziwne.
Stoi tam tyle samo w pełni sprawnych jednostek co kompletnych wraków
chylących się ku upadkowi, lub już upadłych, leżących na
burcie,rdzewiejących. Wygląda to trochę jak cmentarzysko…
Po 45
minutach dobiliśmy do „British Trader”, gazowca BP. Dobijanie trochę
potrwało, bo fale były dość duże, ale wreszcie udało mi się wskoczyć na
trap i wejść do góry. Powitał mnie tam Norweg z Kongsberga,ale pracujący
w nowym Orleanie, pochwycił części i poszedł naprawiać sprzęt, podczas
gdy ja wyraziłam chęć zwiedzenia siłowni. Dostałam pełne wyposażenie –
overallkę, buty, okulary ochronne, zatyczki do uszu i identyfikator – i
tak uzbrojona poszłam zwiedzać pierwszy gazowiec w swoim życiu. Za
przewodnika robił czwarty mechanik, Polak, który przeciągnął mnie przez
wszystkie cztery piętra siłowni w piekielnym upale. Statek ten nie ma
silnika głównego, a ogromny kocioł, który napędzany jest poprzez gaz,
który odparowuje w ładowni. Na świat wyszłam lekko zamroczona, ale
usatysfakcjonowana. Potem szybki prysznic, obiad w kantynie oficerskiej,
prezentacja naszego kongsbergowskiego wyposażenia na statku,
prezentacja mostku i dalej w drogę do hotelu. Dotarliśmy tam w okolicach
22.00, gdy moim marzeniem było już tylko paść i zasnąć. Teoretycznie
zadanie zostało wykonane, w praktyce loty miałam zabukowane dopiero na
sobotę, co dało mi cały jeden wolny dzień do spędzenia według własnego
uznania. Postanowiłam odwiedzić Tobago.
W porcie okazało się, że
owszem, mogę rano pojechać do Tobago i katamaran właśnie odpływa, ale
najbliższy powrotny jest dopiero następnego dnia o szóstej nad ranem.
Niewiele myśląc (nihil novi) załadowałam się na prom i rozpoczęłam
zwiedzanie Tobago metodą Dwukwiata.
Na Karaibach trwała akurat w
najlepsze pora deszczowa, więc gdy dobiliśmy do Scarabough lało
okrutnie, ciepłą, tropikalną, niepowstrzymaną ulewą. A ja co? Pomyślałam,
że skoro mam jeden dzień,to pada, nie pada, idę zwiedzać. W deszczu
strugach obejrzałam wielkie targowisko, później wypogodziło się nieco,
więc ruszyłam czymś, co wydawało się być główną drogą prosto przed
siebie… Po dwóch godzinach powoli zaczęłam podejrzewać, że choć Tobago
wydaje się być małe na mapie, w rzeczywistości nie jest Świnoujściem i
niestety nie da się obejść całego w jeden dzień. W momencie w którym
droga nagle urwała mi się w nad urwiskiem w gęstym buszu zwątpiłam w
sens zwiedzania wyspy na własną rękę i bez mapy. Znowu się rozpadało, a
ja znalazłam się sama pośrodku niczego…więc poszłam zapukać do
najbliższej nie rozpadającej się chatki. W chatce mieszkało dwóch braci z
rodzinami, którzy złapali się za głowę widząc mnie tu i nie
dowierzając, że zabrnęłam tak daleko na własnych nóżkach. Wsadzili mnie
do wielkiej niebieskiej ciężarówki z trzema miejscami z przodu,
posadzili pośrodku, puścili ogłuszającą karaibską muzykę i zawieźli do
cywilizacji, pokazując po drodze bank,miejsce gdzie można coś zjeść i
miejsce gdzie można zatrzymać się na noc. Możliwe że uznali mnie za
wariatkę z którą trzeba obchodzić się ostrożnie. Zostawili
mnie w Store Bay. Tam miałam okazję zanurzyć nogi w cudownie ciepłej i
przejrzystej wodzie morza Karaibskiego, gdzie rybki podpływały do samego
brzegu i pętały się między nogami…
Gdy wylazłam z wody, stojący przy
deptaku młody człowiek spytał, czy nie mam ochoty przepłynąć się jutro
łódką ze szklanym dnem. Powiedziałam,że ochotę, owszem mam, ale dziś bo
jutro wracam. Kiedy jeszcze dowiedział się, że przyjechałam tego ranka,
wziął mnie pod pachę(dosłownie), przeniósł przez żwirek (bo nie miałam
butów), postawił na słupku i oświadczył, że w takim razie pokaże mi
wyspę. I tak właśnie poznałam Frankiego.
Pojechaliśmy do najpiękniejszych zakątków dostępnych w zasięgu
ręki,widziałam kolibra (!), cudowne widoki, jak nierealna grafika
komputerowa… Frankie znajdował w moich zachwytach źródło rozrywki, i
tak, pod koniec dnia przepraszał mnie przez pół godziny że nie może mnie
zabrać na wieczorne przyjęcie (właśnie rozpoczął się tydzień karnawału
poprzedzający rocznicę odzyskania niepodległości) bo dosłownie dziesięć
minut wcześniej umówił się z inną dziewczyną. Koniec końców postanowił
przekazać mnie w ręce swojego kumpla, który miał mi pokazać ciąg dalszy.
Kumpel ów, o imieniu Evans, okazał się być równie sympatyczny co
Frankie, przegadaliśmy długie godziny rozmawiając o stylu życia na
wyspach, o różnicach kulturowych i religijnych, a potem już zrobiło się
strasznie późno. Następnego dnia o piątej nad ranem zawiózł mnie do
portu, gdzie okazało się, że o ile całkiem łatwo jest na Tobago
przypłynąć, o tyle wydostać się jest nieco trudniej, i pojawienie się na
godzinę przed odbiciem to może być nieco za późno…Koniec końców udało
się, choć byłam jedną z ostatnich pasażerek. Udało mi się nawet zobaczyć
delfiny, ale tylko na horyzoncie, w postaci srebrnych błysków. No, a
potem już tylko umyć się, spakować i znów jechać na lotnisko…Tym razem
British Airways załadowało na pokład bagaże należące do Nowego Yorku
(wracałam przez Londyn) , kolejną godzinę zajęło wyprostowywanie tego
zamieszania…wreszcie ruszyliśmy, z postojem na Barbados…Tu moim
towarzyszem podróży był księgowy z Malty, bardzo uprzejmy starszy
pan. Później szybka przesiadka z Gatwick do Heathrow, gdzie końcowa
podróż odbyła się już bez zgrzytów, za to w uroczym towarzystwie Włocha z
Urugwaju, Daniela, z którym przegadałam całą podróż. Do domu zawiozła
mnie taksówka z Afgańskim kierowcą mówiącym po rosyjsku, tak więc przez
te krótkie dni miałam okazje poznać bardzo duży przekrój kulturowy…
A teraz wróciłam do domu i marznę…a Tobago jest takie fajne… Kiedyś trzeba będzie wrócić.
Zdjęcia —> http://picasaweb.google.pl/gayaruthiel/TrinidadTobago
Z czym mi się kojarzy Trynidad? Z V.S. Naipaulem i stalowymi bębnami. A Tobago? O mało co jedyna kolonia Rzeczypospolitej. Ściślej mówiąc - przez jakiś czas w XVII wieku była kolonią Księstwa Kurlandii, które z kolei było lennikiem Rzeczypospolitej. Poza tym według jednej z teorii to właśnie Tobago była wyspą, na której osiadł, jak niektórzy mówią, Robinson Krauze ;)
OdpowiedzUsuń