środa, 24 kwietnia 2013

Trynidad & Tobago

27 sierpnia 2007

W środowe południe siedziałam sobie spokojnie żując sałatkę, gdy nagle podszedł do mnie mój szef drugiej instancji – Bent Eric – i zapytał,czy nie chciałabym pojechać do Trynidadu Tobago. Udało mi się nie zadławić i spytałam grzecznie: kiedy?

- Za pół godziny. Zaraz zamówię taksówkę. Masz samolot o 17:00. To jak, jedziesz?

Oczywiście, że pojechałam. Miałam zawieźć części do zepsutej automatyki na statku, odbiór części nieco się przesunął, więc nagle okazało się, że mam dokładnie piętnaście minut na spakowanie się. O dziwo nie udało mi się niczego zapomnieć. Taksówkarz okazał się być uroczą Polką o imieniu Marta, tak więc przegadałyśmy całą drogę, na miejsce dojeżdżając niemal na styk…gdy okazało się, że samolot jest opóźniony o godzinę z powodu burzy nad Heathrow. Z dokładnie tych samych powodów po wylądowaniu pasażerowie pognali kurcgalopkiem do następnej bramki, bo nagle okazało się, że na przesiadkę mamy dokładnie piętnaście minut. Zdążyliśmy.
Pierwszą klasą leci się fantastycznie… Pławienie się w luksusach rozbestwia. Nawet jeśli przez pierwsze pół godziny lotu nie można korzystać z telewizorów i światła, bo samolot ma „przejściowe problemy techniczne ale proszę się nie martwić”.

Z lekkim opóźnieniem dojechaliśmy do Nowego Jorku na JFK gdzie…capnęła mnie amerykańska Immigration. Zabrali mnie do pokoju przesłuchań, gdzie wyszła na jaw polka z przytupem. Obywatele polscy nie mogą pałętać się po lotniskach USA bez wizy, nawet jeśli to jest tylko miejsce przesiadki do innego kraju. Ci , którzy próbują, są albo deportowani, albo płacą grzywnę w wysokości 500$, albo oba naraz. Teoretycznie wiedziałam o tym wszystkim, bo przecież non stop wysyłałam serwisantów przez Stany, ale Hege wręczyła mi rezerwacje z taką pewnością siebie, że nawet nie sprawdziłam szczegółów… Cóż. Przez dwie godziny odpowiadałam na pytania i wypełniałam formularze, zanim wreszcie puścili mnie dalej, grożąc palcem i mówiąc, że okażą mi łaskę,bo pierwszy raz próbuję się do nich przekraść. Z wielkim oddechem ulgi i w towarzystwie przedstawicielki British Airways bliskiej zawału serca i przepraszającej mnie na każdym kroku wpadłam do miejsca odprawy Carribean Airlines gdzie…okazało się, że samolot już radośnie odjechał, a następny mam za sześć godzin. Czekała mnie zatem noc na lotnisku, podczas której nie wolno mi było zasnąć, bo mogłabym przespać odprawę…

Wreszcie, o godzinie 12:00 moje stopy dotknęły Trynidadzkiej ziemi. Po odprawie celnej (Trynidad jest jedynym krajem który znam w którym trzeba raportować części zamienne) podczas której celnik najpierw mnie opieprzył że go nie słucham, a potem zaczął się chwalić że jedzie na wakacje do Polski, po godzinnej jeździe w korkach z agentem i celnikiem, i czterdziestu minutach czekania na przepustkę, bo urzędnicy właśnie jedzą obiad, dotarłam do portu. Tam dowiedziałam się , że statek stoi na kotwicowisku i trzeba do niego dopłynąć. I że czasem nie płynie się przy wietrze bo wtedy załoga łódki dostaje choroby morskiej.I że najprawdopodobniej popłynę „Princess of the Sea”. Na nabrzeżu faktycznie stała Księżniczka, wielkości świnoujskich stateczków straży pożarnej, obok stała druga, trochę mniejsza jednostka…a po chwili, w czterometrowej przerwie między nimi zaparkowało rufą coś, czym okazało się, że mam płynąć. Nie miałam choroby morskiej, choć faktycznie momentami bujało przyzwoicie. Kotwicowisko w Port of Spain jest …dziwne. Stoi tam tyle samo w pełni sprawnych jednostek co kompletnych wraków chylących się ku upadkowi, lub już upadłych, leżących na burcie,rdzewiejących. Wygląda to trochę jak cmentarzysko…

Po 45 minutach dobiliśmy do „British Trader”, gazowca BP. Dobijanie trochę potrwało, bo fale były dość duże, ale wreszcie udało mi się wskoczyć na trap i wejść do góry. Powitał mnie tam Norweg z Kongsberga,ale pracujący w nowym Orleanie, pochwycił części i poszedł naprawiać sprzęt, podczas gdy ja wyraziłam chęć zwiedzenia siłowni. Dostałam pełne wyposażenie – overallkę, buty, okulary ochronne, zatyczki do uszu i identyfikator – i tak uzbrojona poszłam zwiedzać pierwszy gazowiec w swoim życiu. Za przewodnika robił czwarty mechanik, Polak, który przeciągnął mnie przez wszystkie cztery piętra siłowni w piekielnym upale. Statek ten nie ma silnika głównego, a ogromny kocioł, który napędzany jest poprzez gaz, który odparowuje w ładowni. Na świat wyszłam lekko zamroczona, ale usatysfakcjonowana. Potem szybki prysznic, obiad w kantynie oficerskiej, prezentacja naszego kongsbergowskiego wyposażenia na statku, prezentacja mostku i dalej w drogę do hotelu. Dotarliśmy tam w okolicach 22.00, gdy moim marzeniem było już tylko paść i zasnąć. Teoretycznie zadanie zostało wykonane, w praktyce loty miałam zabukowane dopiero na sobotę, co dało mi cały jeden wolny dzień do spędzenia według własnego uznania. Postanowiłam odwiedzić Tobago.

W porcie okazało się, że owszem, mogę rano pojechać do Tobago i katamaran właśnie odpływa, ale najbliższy powrotny jest dopiero następnego dnia o szóstej nad ranem. Niewiele myśląc (nihil novi) załadowałam się na prom i rozpoczęłam zwiedzanie Tobago metodą Dwukwiata.
Na Karaibach trwała akurat w najlepsze pora deszczowa, więc gdy dobiliśmy do Scarabough lało okrutnie, ciepłą, tropikalną, niepowstrzymaną ulewą. A ja co? Pomyślałam, że skoro mam jeden dzień,to pada, nie pada, idę zwiedzać. W deszczu strugach obejrzałam wielkie targowisko, później wypogodziło się nieco, więc ruszyłam czymś, co wydawało się być główną drogą prosto przed siebie… Po dwóch godzinach powoli zaczęłam podejrzewać, że choć Tobago wydaje się być małe na mapie, w rzeczywistości nie jest Świnoujściem i niestety nie da się obejść całego w jeden dzień. W momencie w którym droga nagle urwała mi się w nad urwiskiem w gęstym buszu zwątpiłam w sens zwiedzania wyspy na własną rękę i bez mapy. Znowu się rozpadało, a ja znalazłam się sama pośrodku niczego…więc poszłam zapukać do najbliższej nie rozpadającej się chatki. W chatce mieszkało dwóch braci z rodzinami, którzy złapali się za głowę widząc mnie tu i nie dowierzając, że zabrnęłam tak daleko na własnych nóżkach. Wsadzili mnie do wielkiej niebieskiej ciężarówki z trzema miejscami z przodu, posadzili pośrodku, puścili ogłuszającą karaibską muzykę i zawieźli do cywilizacji, pokazując po drodze bank,miejsce gdzie można coś zjeść i miejsce gdzie można zatrzymać się na noc. Możliwe że uznali mnie za wariatkę z którą trzeba obchodzić się ostrożnie. Zostawili mnie w Store Bay. Tam miałam okazję zanurzyć nogi w cudownie ciepłej i przejrzystej wodzie morza Karaibskiego, gdzie rybki podpływały do samego brzegu i pętały się między nogami…
Gdy wylazłam z wody, stojący przy deptaku młody człowiek spytał, czy nie mam ochoty przepłynąć się jutro łódką ze szklanym dnem. Powiedziałam,że ochotę, owszem mam, ale dziś bo jutro wracam. Kiedy jeszcze dowiedział się, że przyjechałam tego ranka, wziął mnie pod pachę(dosłownie), przeniósł przez żwirek (bo nie miałam butów), postawił na słupku i oświadczył, że w takim razie pokaże mi wyspę. I tak właśnie poznałam Frankiego. Pojechaliśmy do najpiękniejszych zakątków dostępnych w zasięgu ręki,widziałam kolibra (!), cudowne widoki, jak nierealna grafika komputerowa… Frankie znajdował w moich zachwytach źródło rozrywki, i tak, pod koniec dnia przepraszał mnie przez pół godziny że nie może mnie zabrać na wieczorne przyjęcie (właśnie rozpoczął się tydzień karnawału poprzedzający rocznicę odzyskania niepodległości) bo dosłownie dziesięć minut wcześniej umówił się z inną dziewczyną. Koniec końców postanowił przekazać mnie w ręce swojego kumpla, który miał mi pokazać ciąg dalszy. Kumpel ów, o imieniu Evans, okazał się być równie sympatyczny co Frankie, przegadaliśmy długie godziny rozmawiając o stylu życia na wyspach, o różnicach kulturowych i religijnych, a potem już zrobiło się strasznie późno. Następnego dnia o piątej nad ranem zawiózł mnie do portu, gdzie okazało się, że o ile całkiem łatwo jest na Tobago przypłynąć, o tyle wydostać się jest nieco trudniej, i pojawienie się na godzinę przed odbiciem to może być nieco za późno…Koniec końców udało się, choć byłam jedną z ostatnich pasażerek. Udało mi się nawet zobaczyć delfiny, ale tylko na horyzoncie, w postaci srebrnych błysków. No, a potem już tylko umyć się, spakować i znów jechać na lotnisko…Tym razem British Airways załadowało na pokład bagaże należące do Nowego Yorku (wracałam przez Londyn) , kolejną godzinę zajęło wyprostowywanie tego zamieszania…wreszcie ruszyliśmy, z postojem na Barbados…Tu moim towarzyszem podróży był księgowy z Malty, bardzo uprzejmy starszy pan. Później szybka przesiadka z Gatwick do Heathrow, gdzie końcowa podróż odbyła się już bez zgrzytów, za to w uroczym towarzystwie Włocha z Urugwaju, Daniela, z którym przegadałam całą podróż. Do domu zawiozła mnie taksówka z Afgańskim kierowcą mówiącym po rosyjsku, tak więc przez te krótkie dni miałam okazje poznać bardzo duży przekrój kulturowy…
A teraz wróciłam do domu i marznę…a Tobago jest takie fajne… Kiedyś trzeba będzie wrócić.
Zdjęcia —> http://picasaweb.google.pl/gayaruthiel/TrinidadTobago

1 komentarz:

  1. Z czym mi się kojarzy Trynidad? Z V.S. Naipaulem i stalowymi bębnami. A Tobago? O mało co jedyna kolonia Rzeczypospolitej. Ściślej mówiąc - przez jakiś czas w XVII wieku była kolonią Księstwa Kurlandii, które z kolei było lennikiem Rzeczypospolitej. Poza tym według jednej z teorii to właśnie Tobago była wyspą, na której osiadł, jak niektórzy mówią, Robinson Krauze ;)

    OdpowiedzUsuń