środa, 24 kwietnia 2013

Nordkapp

7 listopada 2007

Moja długo oczekiwana wyprawa na północ od samego początku wymagała ode mnie nie lada poświęceń, takich jak pobudka o czwartej nad ranem, niezbędna by zdążyć na samolot. Wszystkie etapy podróży ( pociągiem Kongsberg – Oslo, samolotem Oslo – Alta) pokonałam w półśnie, a co za tym idzie bez większych problemów. Dostało mi sie miejsce przy oknie, siedziałam przyklejona do niego przez bite dwie godziny lotu (z przerwą na krótka drzemkę, naprawdę krótka;) ). Gdy zaczęliśmy podchodzić do lądowania zastanowiło mnie, czemu te chmury tak nisko wiszą… Okazało sie ze to nie chmury a pokryte śniegiem góry północnej części Norwegii. Natychmiast po przyjściu do hotelu ubrałam sie na cebulkę w najcieplejsze elementy odzieży i wybrałam na podbój miasta.

W informacji turystycznej dowiedziałam sie, ze wybrałam najgorszy możliwy termin przyjazdu, bo sezon letni już dawno sie skończyl a zimowy jeszcze nie zaczal. Nie obejrze wobec tego lodowego hotelu, nie zapoluje na najwieksze kraby swiata, nie przejade sie psim zaprzegiem, jednym slowem kicha. Ale przeciez nie bylabym soba gdybym nie umiala zorganizowac sobie czasu wlasnym przemyslem…

Dziarsko ruszylam przed siebie z zamiarem zapoznania sie z zawartoscia muzeum poswieconemu pozostalosciom z epoki kamienia lupanego. Na poczatku trzymalam sie mapy, ale krajobraz widziany po prawej (gigantyczne góry i bezkresne morze) skutecznie sciagnal mnie z trasy. Powedrowalam brzegiem kamienistej plazy przed siebie, kiedy znienacka, po przedarciu sie przez pole wysokiej zamarznietej i podmoklej trawy wypadlam na drewniany pomost prowadzacy w sina dal.  Pomost prowadzil do wszystkich skal pokrytych prehistorycznymi malunkami, rozbudzajac apetyt by dowiedziec sie o nich czegos wiecej. Gdy po dwugodzinnym marszu na wietrze i mrozie, i po zapadnieciu zmierzchu dobrnelam do muzeum marzac o cieplej herbacie, okazalo sie, ze zamkneli je trzy minuty temu… Tego dnia juz tylko wrócilam do hotelu by sie rozgrzac i przygotowac na dzien nastepny: kolejna potwornie wczesna pobudke i wyprawe na Nordkapp.

Gdy budzik zadzwonil o piatej rano niewiele brakowalo bym zostala w cieplym lózku. Okazalo sie jednak, ze warto bylo wstac. Krajobrazy podziwiane po drodze zapieraly dech w piersiach, odbija sie to zreszta na zdjeciach - nic tylko góry i snieg tudziez snieg i góry. O dziesiatej osiagnelismy Honningsvåg, najwieksze miasto na wyspie, w którym godzne musielismy czekac na nastepny autobus. W tym czasie dokladnie zwiedzilam miasto i okolice, nie bylo to trudne - norweskie miasta nie naleza do gigantycznych.

Dygresja : Znajomy Norweg pytal mnie kiedys, o co wlasciwie chodzi w idei wsi. Dlaczego te domki na wsi stoja obok siebie? Przeciez to bez sensu. W Norwegii wazne jest, zeby od domku do najblizszego sasiada odleglosc mierzyc w kilometrach. Zapewniam, na pólnocy wyszlo im to idealnie…

Wreszcie ruszylismy. Dostal mi sie autokar francusko angielski, wiec odswiezylam troche zakurzone zwoje mózgu. Po drodze zatrzymalismy sie na moment w wiosce Sami (czyli Laponczyków, choc dla nich okreslenie to jest obrazliwe. Obecnie wiecej Sami mieszka w Oslo niz w Laponii… Ale  na pólnocy sa szkoly gdzie przedmioty wykladane sa w ich jezyku i ucza sie wlasnej historii. Sami hoduja renifery; latem na wyspie jest ich okolo setki, zima wracaja na staly lad. Co ciekawe, na jesien daje im sie po prostu przeplynac wplaw, na wiosne sa zbyt slabe i przeprowadza sie je tunelem.

Sama wyspa Mageroya jest fascynujaca. Znajduje sie tu wioska rybacka, która polaczono droga z reszta swiata dopiero w XX wieku, poruszanie sie po wyspie zima bez eskorty w postaci pluga jest nielegalne, a na samym Nordkappie obok wszytkich informacji mu poswieconych znajduje sie również tajskie muzeum. Na samym przyladku do dyspozycji mielismy trzy godziny, a i to bylo niewystarczajace… Mówie tu o poruszaniu sie wewnatrz bazy - poruszanie sie na zewnatrz dluzej niz pietnascie minut grozilo zamarznieciem.

Wszystko co dobre szybko sie konczy, tak i nam trzeba bylo wreszcie wracac. Widoków nawet nie da sie opisac, zdjecia ich nie oddadza, to jest cos, co trzeba przezyc samemu, i na pewno bedzie niesamowicie, tak w zimie jak i w lecie.

W autobusie bilety kupuje sie u kierowcy, z tym ze na trasie kierowcy sie zmieniaja i kazdy nastepny sprawdza bilety drugi raz. Tu grzecznie poprosilam o bilet powrotny do Alty i zadowolona wybralam sobie miejsce. Delikatne podejrzenia wzbudzil we mnie dopiero drugi kierowca, który na widok mojego biletu zaszwargotal cos po norwesku, a na moje grzeczne „excuse me?” machnal reka i wrócil za kierownice. Poniewaz wyrwal mnie ze snu reakcje mialam opóznione, jakies pol godziny pózniej powiazalam fakty i lypnelam podejrzliwie na bogu ducha winien kartonik. Stalo tam napisane jak byk "Honnigsvågen", bledów nie znalazlam, poczulam sie nieco uspokojona. Po dalszej pól godzinie dobudzila sie reszta neuronów, obejrzalam bilet drugi raz i nie dostrzeglam nigdzie nazwy „Alta”. Uswiadomilam sobie tez, ze cena biletu powrotnego byla wyraznie nizsza od tego na Nordkapp. Zaniepokojona coraz bardziej wyciagnelam mape, zeby sprawdzic, dokad wlasciwie jade? I tu wlosny podniosly mi sie na karku bo bilet mialam wystawiony na zupelnie inna miejscowosc, nie lezaca nawet po drodze do Alty. Co ciekawe, drogowskazy staly w zupelnej sprzecznosci z tymi przerazajacymi informacjami,  ale zaufalam im dopiero gdy autokar zatrzymal sie pod moim hotelem…

Nastepny dzien byl moim ostatnim w Alcie, a ostatnia atrakcja byla wspinaczka na najwyzsze wzniesienie w okolicy, z którego podobno najlepiej widac zorze. Wybralam sie dziarsko, wlazlam wlasciwie bez problemów, zejsc postanowilam inna trasa, co skonczylo sie na przedzieraniu przez bagniska, skakaniu nad szczelinami i wyladowaniu na malej, kamienistej plazy. Zadowolona z siebie wrócilam na obiad, poczekalam do pewnego zmierzchu (czyli godziny pietnastej) i wyruszylam na polowanie. Wzniesienie po któym lazilam w dzien skladalo sie z pagórka, dolinki, dwóch oswietlonych dróg i góry wlasciwej, na która nie mialam zamiaru wlazic po nocy (wtedy jeszcze paletaly sie we mnie resztki rozsadku…) Bez problemu wlazlam na pagórek, po czym okazalo sie, ze z tej perspektywy, choc w miescie jest juz ciemna noc, widac jeszcze zachodzace slonce. A poniewaz to daleka pólnoc, wschody  i zachody sa rozciagniete w czasie i moge tak sobie czekac do uswierkniecia. Naprawde, najgorsze co mozna zrobic to postawic mnie w obliczu nudy…
By sie rozgrzac, zlazlam z górki i wyladowalam na oswietlonej drodze. Z latarniami swiecacymi po oczach w ogóle nic nie widzialam, wiec postanowilam przejsc jeszcze kawalek. Dotarlam do dolinki. Dolinka otoczona górami zaslaniala mi polowe nieba, wiec przesunelam sie jeszcze kawalek. Wlazlam na druga droge, furt problem z latarniami, w ten sposób kawalek po kawalku znalazlam sie w polowie stoku góry wlasciwej. Na tym etapie przyszlo mi do glowy „A moze zorza jest za góra?” , rozsadna czesc mojej duszy wyrwala sobie resztki wlosów i zalamala rece, a ja wlazlam na ten przeklety szczyt, próbujac nie zastanawiac sie nad tym, jak wlasciwie z niego zleze po ciemku (wchodzic jest o niebo latwiej niz zlazic, kazdy kot wam to powie).
Na szczycie widok roztaczal sie przecudny, ale wciaz nie bylo zadnej zorzy. Tu uswiadomilam sobie, ze wlasciwie nie wiem, czego szukam. Jak to wyglada? Przeciez zorze znam tylko ze zdjec… A moze jest malutka, jak obloczek? Moze pojawia sie w ulamkach sekundy, jak piorun? A moze widoczna jest tylko o okreslonych porach, jak zachód slonca? Niezadowolona z własnej niewiedzy przycupnelam na przymarznietych mchach i postanowilam chwile poczekac.

I oto nastała, w charakterze polkolistej bladej poswiaty nadchodzacej z polnocy, jedyna, prawdziwa, moja wlasna, zorza polarna nad Alta.

No, to mogłam wracać. Udało mi się niczego nie połamać. Chociaż, oczywiście, z góry zlazłam w zupełnie dziwnym i nieprzewidzianym miejscu na tyłach bliżej nieokreślonej szkoły.
Następnego dnia musiałam niestety wracać, znów z przygodami z komunikacją miejską, bo autobus nie raczył pojawić się na przystanku, na lotnisko dojechałam stopem. To że go złapałam to cud, bo Alta pomiędzy 17:00 a 13:00 i w weekendy to miasto wymarłe.

Na lotnisku spotkałam polaków, pogadaliśmy sobie, dotarliśmy do Oslo, znalazłam swój pociąg, zaczęłam czekać na konduktora coby nabyć bilet. Konduktor przyszedł, sprawdził wszystkim bilety poza mną, i poszedł dalej. Pozostawiona samej sobie ze znakiem zapytania nad głową sprawdziłam, czy aby na pewno jestem we właściwym pociągu, wzruszyłam ramionami i postanowiłam czekać na rozwój wydarzeń. Konduktor raczył zauważyć mnie gdzieś w połowie trasy, dzięki czemu znów nie zapłaciłam pełnej ceny za bilet.
Szczęśliwa i pełna wrażeń dotarłam wreszcie do domu, po czym następnego dnia w pracy odebrałam maila od Deiana (znajomego Walijczyka), pytającego czy go znielubiłam za coś ostatnio, bo machał do mnie na dworcu i machał, aż w końcu się speszył, a ja dalej uparcie go nie widziałam…
Reasumując : północ jest prześliczna, a śnieg da się polubić.
http://picasaweb.google.pl/gayaruthiel/AltaINordkapp/photo#5129024999999725746

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz